niebieska sukienka, o której piszę we wpisie – w wydaniu codziennym
Moja przyjaciółka miesiąc temu urodziła syna. Ostatnie dni czekania, aż bejbik pojawi się na świecie, były – jak to często bywa – pełne emocji.
Miałam dla niej przygotowany prezent, ale chciałam podarować też coś maluchowi. Słyszałam nie raz, że nowi rodzice są zawalani niepotrzebnymi gadżetami czy ubraniami, więc po prostu zapytałam, co jej potrzebne.
Okazało się, że sweterek. Znalazłam więc w jednym ze sklepów online bawełniany kardigan w stonowanym, gołebioszarym kolorze.
Wybrałam rozmiar, wrzuciłam sweterek do koszyka i już miałam płacić, kiedy moją uwagę przykuła jeszcze propozycja, która wyświetliła się poniżej. Buty. Ale nie urocze papućki dla niemowlaka. W moim koszyku wylądowały czarne sandały z materiałowych pasków, na całkiem konkretnym obcasie.
Niedługo później wybierałam się na wesele, pomyślałam więc że idealnie będą wyglądać z sukienką, w której miałam zamiar pójść. To kobaltowa szmizjerka z wiskozy, w której doskonale się czuję i w której często chodzę na co dzień. Przyszło mi do głowy, że seksi sandałki idealnie podbiją wyjątkowość outfitu, a sukienka na pewno nie będzie już wyglądać codziennie.
Kiedy przyszły, okazało się, że noga wygląda w nich naprawdę dobrze i że wydają się wygodne. A potem nadszedł weekend wesela, wyjęłam jedną nogę z samochodu i szybko się zorientowałam, że może i moje kielichowe obcasy są super spektakularne, ale równie spektakularnie wbijają się w trawnik w ogrodzie przy starym młynie, gdzie odbywa się impreza. I że nie mam najmniejszej ochoty się z tym użerać w ponad 30-stopniowym upale.
Wyjęłam z plecaka stare espadryle. Dokładnie te które zwykle noszę do niebieskiej sukienki, którą miałam na sobie. I do masy innych rzeczy też. To buty, które są ze mną już siedem lat i niestety to było ich ostatnie wyjście. Po kilku godzinach na parkiecie dosłownie odpadł mi całkiem spory kawałek podeszwy. Sprawdziły się jednak super, było mi w nich wygodnie i jak zwykle czułam się w nich dobrze. Nie wiem więc w ogóle po co było całe to zamieszanie z nowymi butami.
Nie piszę tego po to, żeby się biczować. Seksi sandałki są ładne, uniwersalne i na pewno nie raz je założę. A nawet gdyby nie były – no zdarza się.
Ale to co warto zrobić w takiej sytuacji zamiast rozpamiętywania i obwiniania się, to zastanowienie się co poszło nie tak. Jak to się stało, że z naszego konta zniknęło kilka stówek, a w szafie pojawił się nieplanowany zakup.
Nie zawsze da się to jednoznacznie namierzyć. Tym bardziej, że żyjemy w świecie który jest zoptymalizowany pod to, żebyśmy kupowali dużo i nieprzerwanie rozważali kolejne zakupy. To świat sugestii “zobacz także”, gróźb limitowanych ofert i kuszenia wyprzedażami czy odroczonymi płatnościami. Czasem po prostu któraś z tych pułapek nas wciągnie, bez konkretnego powodu.
Ale czasem da się ten powód wskazać. U mnie było to pewnie połączenie napięcia związanego z oczekiwaniem i martwieniem się i rozkminki przed weselem czy moja sukienka aby na pewno nie wygląda, jakbym szła właśnie podlewać ogródek.
Jedno i drugie zdrowiej byłoby rozwiązać inaczej. Ale już sama wiedza i wyciągnięcie wniosków dużo daje. Najbardziej podstępne są tego typu kompulsywne działania na totalnej nieświadomce – kiedy rządzą nami jakieś silne mechanizmy, których zupełnie nie jesteśmy świadomi i jesteśmy trochę jak statek rzucany przez fale podczas sztormu.
Nie stała się oczywiście żadna tragedia i nie chodzi też o to, żeby godzinami analizować zakup każdej gumki do włosów. To jest dopiero bycie niewolnikiem swoich zakupów! Ale przeczytałam gdzieś kiedyś, że emocje są jak dzieci w samochodzie – niedobrze gdy prowadzą, ale nie najlepszym pomysłem jest też upychanie ich w bagażniku. Tak samo jest z ich analizowaniem.
Jak się za to zabrać? Na pewno pomagają umiejętności wyniesione z pracy z terapeutą. Ale nie każdy ma możliwości i ochotę na terapię i przecież nie każda impulsywnie kupiona sukienka to zakupoholizm, który rujnuje nam życie i trzeba mu pilnie zaradzić. Chodzi mi bardziej o to, że kto był na terapii albo jest w terapii, pewnie będzie miał ułatwione zadanie, bo niejednej takiej kwestii się przyglądał i łatwiej jest sobie te mechanizmy przełożyć na impulsywnie kupione buty.
To, co na pewno każdy może zrobić, to wejść na konto bankowe albo skrzynkę mailową i przyjrzeć się swoim niedawnym zakupom. Na przykład tym od początku roku. Albo z ostatnich dwunastu miesięcy, jeśli kupujemy rzadko. I zastanowić się, które z nich wynikały z tego, że coś nam było potrzebne albo zwyczajnie nam się spodobało i po przemyśleniu stwierdziliśmy, że nam pasuje i bierzemy, a co wkradło się do naszej szafy z zaskoczenia.
Co się stało z tymi ubraniami? Czy w ogóle je nosimy? I co poprzedzało ich zakup? Może spotkanie z super zadbaną koleżanką, która zawsze sprawia, że czujemy się trochę niepewnie z naszymi niepomalowanymi paznokciami u stóp? Może stresujące wystąpienie na konferencji – przed którym rozładowaliśmy napięcie albo po którym się nagrodziliśmy? Albo scrollowanie sklepów w ramach prokrastynacji przy pisaniu pracy magisterskiej? Albo odwiedziny na Instagramie, który ocieka wyprzedażowymi zakupami w hurtowych ilościach i może wywołać poczucie, że omija nas jakaś super zabawa i niezwykłe okazje.
Teraz pytanie za milion – po co właściwie to robić? Ja uważam, że po to, żeby przynajmniej w części takich przypadków w przyszłości znaleźć sobie inny sposób radzenia z trudnymi emocjami. Taki, który nie będzie nam drenował portfela, zagracał szafy, utrwalał złych nawyków i wywoływał wyrzutów sumienia. I to wcale nie muszą być wydumane warsztaty oddychania (choć bardzo polecam, sama byłam zdziwiona jaka to niezwykła siła, a zdecydowanie jestem z teamu “szkiełko i oko”) czy joga na plaży na Bali.
Emocje można zwyczajnie zauważyć, nazwać i przeżyć, łuskając bób przy stole w kuchni. Dać im przepłynąć. Można porozmawiać z babcią przez telefon, można pościgać się z psem w parku.
Każdy musi odnaleźć swoją drogę, ale układanie się z emocjami to fascynujący temat, o którym praktycznie się nas nie uczy. Warto zrobić to na własną rękę, bo to przecież one sterują naszym życiem, wyborami, wpływają na jakość relacji. Również tej z samym sobą.
Na pewno nie sprawi to, że już nigdy nie dodamy impulsywnie do koszyka przecenionej sukienki. Ale zwiększy szansę, że zatrzymamy się przed tym i zadamy sobie pytanie: “czy to mi służy”?
A potem podejmiemy decyzję, która niezależnie od tego jaka będzie, będzie przynajmniej świadoma. W moim doświadczeniu nic tak nie wpływa długofalowo na jakość życia, jak próba zobaczenia rzeczy takimi jakimi są, nie ściemnianie samemu sobie i nie wpychanie rzeczy pod dywan.
11 thoughts on “Naucz się przeżywać emocje, a zakupy przestaną tak kusić”
Patrząc na siebie kiedyś w toksycznej branży marketingowej, łapię się za głowę. Pamiętam, jak myślałam że jak kupię sobie zegarek Korsa, taki jak mają wszystkie panie managerki na spotkaniach to sama dołączę do ich grona…
Dziś, pracując w IT i mieszkając w Hiszpanii, gdzie temperatury są bezlitosne stawiam na minimalizm i wygodę w każdej dziedzinie życia. To była podróż którą zaczęłam z Twoim blogiem i książkami + Kasia Kędzierska i patrząc na siebie kilka lat później, grubo po 30, jestem z siebie dumna. Tak samo z mojego męża – przez jakis czas obracał się w środowisku mody męskiej i inwestował w to sporo emocji i pieniędzy… A teraz garnitur zamienił na sneakersy i t-shirt i nie jest mu szkoda jak pies coś ubrudzi ;)
Ubrania kupuję praktycznie i minimalistycznie. I jest ok :)
przeżywałam to samo jako prawniczka. jako aplikantka chodziłam na spotkania, gdzie każda pani mecenas w szpilkach, markowe akcesoria, logowana torebka, świetnie skrojony garnitur – chwilami czułam się jak „uboga krewna” mimo że przecież chodziło o merytorykę! Ale w praktyce widziałam, że ten wizerunek odpicowanej profesjonalistki naprawdę jest skuteczny. Oczywiście niedługo po egzaminie radcowskim kupiłam markową torebkę z uzasadnieniem, że przecież i tak jej potrzebuję do celów biznesowych i będę się z nią lepiej czuła. Później (bezskuteczne) poszukiwania idealnego garnituru.
Bardzo dobry post, trafia w moje czułe punkty.
Ale to jest ciekawy temat! Nie wątpię, że tak jest, że działa – zupełnie nie mam doświadczenia z takim światem, bo się do tego ani trochę nie nadaję. Ale wyobrażam sobie, że to niezłe wyzwanie. To co mi przyszło do głowy, to że pewnie można sobie rozpykać jakiś uniform z ograniczonej liczby rzeczy i mieć z głowy na kilka sezonów. Ale też wyobrażam sobie że przebywanie wśród takich „szprych” nieźle człowieka potrafi pchnąć do zakupów, i to nietanich :)
Dorzucę swoje obserwacje z perspektywy 15 lat w zawodzie…
Na pierwszy rzut oka – ubrania prawników (radców i adwokatów) to markowe ciuchy, eleganckie dodatki etc. I jest to nasz battle dress – tak się ubieramy i tego też od nas wymagają klienci (zazwyczaj). Tylko że takie wydatki pociągają za sobą kolejne i kolejne – ładna torebka oznacza, że muszę kupić pasujące buty, ubrania, okulary, zegarek…. ale przecież to nie jedyny zestaw. A potem jeszcze dochodzi do tego odpowiedni samochód, bo przecież szanujący się adwokat nie pojedzie do sądu tramwajem, choćby musiał szukać miejsca dla swojej kolumbryny przez 30 minut pod sądem :)
W sumie oznacza to, że pracować trzeba naprawdę ciężko – etat (albo kilka), kancelaria, zdobywanie nowych klientów, choć ma się już dużo pracy (bo wszystko może się skończyć). I w ciągu roku można znaleźć 2 tygodnie na super wakacje, gdzie albo nie bierze się telefonu i komputera, albo bierze się i rankami i wieczorami pracuje.
Bardzo cieszę się, że udało mi się uniknąć zaplątania w tej fali pracoholizmu, który dotyczy większości moich znajomych ze studiów, lub raczej, że w porę zauważyłam, że coś jest nie tak. Oczywiście mam w szafie kilka ubrań typowych do pracy, ale ostatnio bardzo rzadko je ubieram – tylko na spotkania z klientami czy do sądu. A większość pracy to praca zdalna, w domu przy komputerze (mam klientów z całej Polski i widuję się z nimi bardzo rzadko). Udało mi się również kompletnie ignorować wygląd koleżanek z fachu. Wyglądają szałowo, ale nie ma to żadnego wpływu na moje wybory zakupowe. Pozdrawiam.
Dzięki za podzielenie się, bardzo ciekawe. No i gratki!
A ta słynna sukienka z jakiego sklepu? Szukam od dawna tego koloru :)
Z Vero Mody, kupowałam ją w tym roku więc możliwe że jeszcze jest. Kolor piękny i materiał bardzo lubię, taka pieluszkowa wiskoza, i jej ogólną zwiewność :)
Ciekawe, że piszesz, że poszłaś na wesele w starej sukience, w której chodzisz na co dzień. A przecież u nas „Trzeba” koniecznie na wesele kupić jakąś kreację, która potem ląduje na Vinted, bo „wyszłam raz”. Taki mamy klimat, chyba nie dojrzeliśmy jeszcze do rozsądnych zakupów…
Ja to w ogóle mało które ubranie lubię, a najbardziej na świecie nie lubię się czuć taka wystrojona i przebrana. Może jakby to był jakiś wielki bal to bym się zastanowiła, ale na wesele w ogrodzie sukienka, w której się super czuję czy ulubiona spódnica i jakiś top bardzo chętnie :)
Ja ogralam to na luzie. Kupiłam Infiniti dress na vinted. W kolorze funksji. Noszę ją na każdą tego typu okazję. Zbudowałam na niej swój wizerunek. I już. Kiedy z „muszę się ubrać” przeszłam na „buduje świadomie i konsekwentnie swój wizerunek”, to okazało się że mnóstwo problemów i ciuchów odpadło. Skoki w bok się zdarzają rzadko, łatwo i szybko robię zakupy.
Znam obydwie strony medalu: nieprzemyślane zakupy, i przesadne martwienie się i analizowanie, czy coś jest mi naprawdę potrzebne. A czasem może właśnie ta czerwona sukienka, i może jeszcze czerwona szminka, są potrzebne, bo dzieci kłóciły się i nudziły przez kolejny tydzień wakacji, bo trudno znaleźć wieczorem siłę na przetarcie po raz setny podłogi w kuchni, nie mówiąc już o napisaniu kolejnego akapitu pracy licencjackiej. Bo czas tak nieubłaganie ucieka, a z lustra nie patrzy już dziewczyna, przed którą świat stoi otworem. Wokół oczu znów trochę głębsze zmarszczki przy uśmiechu. Kolejne lekcje – cierpliwości, wytrwałości, odpowiedzialności, otwartości, empatii, zaliczone albo do poprawki. Troskliwie podlewam kwiaty w ogrodzie, biegam, oddycham. A dziś poszłam na tańce ludowe, w mojej pięknej sukience, staranniej uczesałam włosy, ukryłam cienie pod oczami. I mam teraz spokojniejsze serce. W oczach ciągle promienie popołudniowego słońca, a w ciele pamięć ruchu I radości.
Dzięki za ten wpis, zgadzam się całym sercem.