Historię Chrupka, mojego psa adoptowanego ze schroniska w Celestynowie, już dobrze znacie. Mieszkamy razem już czwarty rok i żyje nam się razem fantastycznie. Nigdy też nie jest nudno – ostatnio Chrupek doszedł do wniosku, że skoro może zostać kim chce, to zostanie kotem, i zaczął wspinać się na meble. Zdarza mi się więc wejść rano do kuchni i spotkać psa siedzącego ze stoickim spokojem na parapecie.
Ostatnio spędziłam jednak sporo czasu z innymi schroniskowymi psami, głównie takimi, które ciągle czekają na swój dom i pomyślałam że zamiast spamować Chrupkiem, przedstawię Wam historię innych znajomych piesków. W końcu trwa jeszcze luty, miesiąc miłości, i kto powiedział że chodzi tu tylko o miłość międzyludzką!
Zostawiam Was więc z jedenastoma wzruszającymi historiami, które przedstawiają adopcję psa szczerze i bez lukru.
Kasia i Bąbel
Jak to się stało, że Bąbel do Was trafił?
To jest dosyć zabawna historia, bo Bąbla poznałam w osiedlowym sklepie monopolowym. Wpadł tam z dziewczyną, która go znalazła i jak to szczeniak rozkochał w sobie wszystkich. Okazało się, że dziewczyna szuka mu domu, ponieważ jej ośmioletni jamnik Rogal nie do końca go akceptuje i boi się ich zostawiać samych. Zrobiłam zatem Bąblowi zdjęcie na tle butelek z wysokoprocentowymi napojami i wróciłam do domu żeby do nowego członka rodziny przekonać Pawła. On z kolei nie był tym tak podekscytowany jak ja bo: „oszalałaś, tyle jeździmy, nie ma nas minimum 10 godzin w domu (wtedy mieszkaliśmy na jednym z końców miasta), jak my z psem, gdzie, bez sensu”.
Ja siadłam i myślę: ma chłopak rację, zawsze myśli bardziej racjonalnie niż ja.
Tydzień później wracaliśmy wieczorem i pod tym naszym małym monopolem znowu spotkaliśmy dziewczynę z Bąblem. Tym razem Paweł wziął go na ręce i zauważyłam, że serce mu chyba powoli zaczyna mięknąć. Wróciliśmy do domu, obgadaliśmy sprawę jeszcze raz i uznaliśmy, że jakoś to ogarniemy. Tym bardziej, że ówczesna właścicielka Bąbla powiedziała, że jak przez weekend nie znajdzie mu domu, to odda go do schroniska.
Wróciliśmy do sklepu, żeby podpytać znajomą właścicielkę, gdzie mieszka Bąbel i jego opiekunka. Okazało się, że nasza koleżanka zna tylko imię tej dziewczyny i wie, że mieszka gdzieś w okolicy. 31 stycznia o 21 stanęliśmy więc na skwerku między blokami i krzyczeliśmy z całej siły 'Natalia!!!!’. Na szczęście usłyszała i godzinę później Bąbel był już u nas w domu.
Żeby było ciekawiej, Natalia okazała się być wielką fanką Wisły Kraków i chyba handlowała narkotykami (była łysa, miała masę tatuaży, zmieniała numer telefonu raz w tygodniu i wyglądała tak, że jednym ruchem mogła nas zabić), a na następny dzień o 10 rano wpadła do nas sprawdzić czy Bąbelek trafił do dobrego domu. Skąd znała nasz adres – do tej pory tego nie wiemy.
Co najbardziej lubicie razem robić?
Oczywiście, że leżeć i oglądać wspólnie serial! Bąbel jak już przestanie psocić jest strasznym przytulasem i zawsze, ale naprawdę ZAWSZE musi koło któregoś z nas leżeć.
Jak pojawienie się psa wpłynęło na Wasze życie?
Na pewno przestaliśmy być takimi leniwcami, jak byliśmy wcześniej. Długie, codzienne spacery zobowiązują i nieważne, czy deszcz, mróz czy zima – wybiegać psa trzeba. Staliśmy się też bardziej zorganizowani, rozważni i opiekuńczy. W końcu to teraz nasz syneczek!
Nie wspomnę też o masie nowych znajomości bo chyba żadna społeczność nie jest dla siebie tak miła i sympatyczna jak psiarze.
Poza tym okazało się, że wszystkie nasze obawy związane z podróżowaniem czy pracą były bezzasadne. Dobra organizacja i wcześniejsze planowanie sprawiły, że wszystko byliśmy w stanie ogarnąć. Potem, gdy pojawił się w naszym życiu samochód, wszystko stało się jeszcze prostsze.
Mieliście/macie jakieś problemy? Jak sobie z nimi radzicie?
Mieliśmy masę problemów i nie ze wszystkimi sobie do końca poradziliśmy, ale nauczyliśmy się z nimi żyć. Bąbel miał lekko ponad 3 miesiące, gdy wzięliśmy go do domu. Był środek zimy, a my nie mieliśmy możliwości wzięcia dłuższego urlopu żeby przyzwyczaić go do nas i nowej sytuacji. Bardzo szybko musiał nauczyć się zostawać 10 godzin sam, jednak wyszliśmy z założenia,, że lepsze 10 godzin w ciepłym domu z ulubionym jedzeniem i zabawkami, niż w boksie w schronisku.
Bąbel od początku cierpiał na chorobę separacyjną, więc sąsiedzi nasłuchali się porannych serenad. Po naszym powrocie zawsze była godzina sprzątania tego, co zdążył przez cały dzień nabroić. Z czasem zaczął z tego wyrastać i nauczył się, że zawsze do niego wracamy. Do tej pory jednak tylko wyjście do pracy jest przez niego akceptowane – każde inne do szczek, foch i obraza, ale nic już w domu nie niszczy.
Ponadto, Bąbel jest bardzo dominującym samcem. Do tego stopnia, że na początku nikt nie mógł się do mnie zbliżyć (to też wynikało z mojego błędu wychowawczego bo pozwoliłam się ustawić najniżej w stadzie, ale wiadomo, nikt tak nie rozpieszcza jak pańcia). Wszystkie psy były ustawiane, był agresywny, był problem żeby wsiąść z nim do busa czy innego środka komunikacji miejskiej. To zaczęło się zmieniać na lepsze gdy Bąbla po prostu wykastrowaliśmy. Jest jeszcze terytorialny, ale nie w taki sposób w jaki był wcześniej.
Bąbel ma również problem z ludźmi. Nie wiemy czy to wynika z tego, że ktoś mu coś zrobił (na pewno został wyrzucony, bo wspomniana Natalia znalazła go w przydrożnym rowie przy dość ruchliwej jezdni), ale nie akceptuje postawnych mężczyzn ubranych na czarno ani starszych ludzi, szczególnie poruszających się o lasce, oraz dzieci. Poprzez socjalizację to również udało nam się załagodzić (na pewno pomogła przeprowadzka do centrum, gdzie na spacerach przy Wiśle sporo osób zaczęło okazywać mu sympatię i po prostu głaskać – wie, że obcy nie oznacza zły), jednakże nie ma mowy o spokojnym wyjściu z Bąblem do knajpy. Nie zawsze też pozwala się pogłaskać. Jednakże idzie ku dobremu – ostatnio nawet poznał kilkumiesięczną dziewczynkę i był ok!
Macie jakąś radę dla osób, które myślą nad adopcją psa?
Wiem, że myśmy podjęli naszą decyzję dosyć spontanicznie, ale jednak wymaga ona większego przemyślenia. Pies jest jak małe dziecko, to nie zabawka, która może zostać zwrócona do sklepu, jak zacznie nam przeszkadzać. Psy ze schronisk to często zwierzęta z traumą, ze swoimi problemami – nie tylko zdrowotnymi, ale i psychicznymi. Musimy się liczyć z tym, że nie każdy psiak to partner do wspólnego wyjścia na kawę czy jazdy pociągiem do różnych ciekawych miejsc.
To naprawdę duża odpowiedzialność i ryzyko, ale z własnego doświadczenia wiem, że warte podjęcia. Teraz żadne z nas nie wyobraża sobie życia bez Bąbla, mimo jego wszystkich przywar. Trzeba być cierpliwym i otwartym, nie zniechęcać się szybko bo pewne rzeczy wymagają poświęcenia większej ilości czasu – tak jak u nas w przypadku kontaktu z innymi ludźmi. Wszystko można zrobić, jednakże wymaga to sporych nakładów pracy. Nie ma jednak nic cudowniejszego, niż powitanie psa po ciężkim dniu w pracy czy wieczorne polegiwanie pod kołdrą z najgorętszym termoforem świata.
Michał i Kufel
Jak to się stało, że Kufel do Ciebie trafił?
Pomysł na psa pojawił się kilka miesięcy temu i od razu plan był taki, że na pewno będzie to adopcja ze schroniska. Ponieważ to był pomysł żony, to właśnie ona przez ostatnie miesiące śledziła facebookowe profile schronisk i w końcu namówiła mnie, by pojechać do Zawiercia, bo wypatrzyła tam kilka psów, które jej się spodobały.
W schronisku to jednak ja namówiłem ją na Kufla, który przez opiekunów był nazywany Brysiem. To był jedyny pies ze wszystkich boksów, który nie szczekał, gdy przechodziliśmy wzdłuż boksów, wyglądał bardzo przyjaźnie. Podobno trafił do schroniska z jakiejś stacji benzynowej, gdzie kręcił się od kilku dni. Od razu zdecydowaliśmy się go zabrać, ale okazało się, że jest u nich za krótko i jeszcze nie minęła mu kwarantanna, nie miał też niezbędnych szczepień. Poprosiliśmy zatem o jego „zatrzymanie” dla nas i odebraliśmy go po dwóch tygodniach.
Co najbardziej lubicie razem robić?
Wspólne leżenie na kanapie!
Jak pojawienie się psa wpłynęło na Twoje życie?
Częściej wychodzę z mieszkania! Samo wyjście trzy razy dziennie nie było dla mnie normą, bo na co dzień pracuję z domu, więc nie było zbyt często takich okazji. Teraz jest to konieczne, ale jest to pozytywna zmiana. Więcej ruchu nikomu jeszcze nie zaszkodziło.
Masz jakąś radę dla osób, które myślą nad adopcją psa?
Przede wszystkim należy to dobrze przemyśleć. U nas akurat się udało, bo pies i domownicy bardzo szybko się polubili, ale w schronisku słyszeliśmy o mniej przyjemnych sytuacjach (np. pies się znudził właścicielowi po tygodniu), zatem to musi być świadoma i odpowiedzialna decyzja.
Czy mieliście albo macie jakieś problemy i jak sobie z nimi radzicie?
Kufel nie lubi podróżować i mamy z tym duży problem, bo nawet przy krótkiej podróży samochodem denerwuje się i wymiotuje. Nie próbowaliśmy jeszcze żadnych środków, ale pewnie będzie to konieczne, bo w sezonie letnim czeka nas trochę wyjazdów.
Kasia i Nela
Jak to się stało, że Nelania do Was trafiła?
To był czas, gdy jeszcze pracowałam w korporacji, w Nestle. Razem z przyjaciółmi wykorzystaliśmy kontakty w Nestle Purina i zorganizowaliśmy sporą partię karmy. Ponieważ jedna z osób współpracowała już ze Schroniskiem w Korabiewicach, pojechaliśmy tam właśnie z całym transportem.
Spacer po schronisku był bardzo długi i angażujący emocjonalnie. Trzymałam się zaskakująco dzielnie, nie dałam rady dopiero przy klatkach z niedźwiedziami. To był czas, gdy Korabiewice przejęła Fundacja Viva z rąk prywatnych. Teren schroniska był w dramatycznym stanie, a zwierząt ogrom. Stajnia pełna koni uratowanych z rzeźni, wilczyca Szimi, która już odeszła, 4 niedźwiedzie – Borys, Misza i Wania, uratowane z cyrku i jedna starutka niedźwiedzica himalajska Balbina. Widok niedźwiedzia z formą choroby sierocej, kiwającego się do przodu i tyłu, zawodzącego, był ponad moje siły.
W drodze powrotnej zajrzeliśmy do schroniskowej lecznicy, gdzie do miski właśnie pchały się 4 szczeniaki. Miesiąc wcześniej ktoś podrzucił cały miot, siedmioro szczeniąt, pod schroniskową bramę. Najmłodsza suczka nie przeżyła, dwa znalazły już swoje domy. Zostały cztery, w tym najmniejsza płowa suczka, niezdarnie próbująca odepchnąć rodzeństwo w walce o miskę.
Gdybyśmy mieli któregoś wziąć, to który by to był – zapytał mnie Patryk. Ta mała – odpowiedziałam, ale nie planowaliśmy wtedy adopcji. Byliśmy w trakcie sporych zmian, właśnie kupiliśmy mieszkanie, które jeszcze było przed remontem.
Gdy dwa tygodnie później siedzieliśmy w naszym remontowanym mieszkaniu, zadzwonił domofon. Gwoli ścisłości, w mieszkaniu było pobojowisko, nie mieliśmy jeszcze kuchni, ani łazienki. W pokoju na środku leżał materac, na na podłodze obrzydliwa brązowa robocza wykładzina położona na samym betonie. Patryk odebrał i zszedł na dół pod jakimś pretekstem. Kilkanaście minut potem wrócił, pod jedną ręką trzymając szczeniaka, pod drugą 5 kg karmy, które wtargał na 5 piętro, bo akurat nie działała winda. Mieliśmy być dla niej tylko domem tymczasowym, żeby nie uczyła się życia w schronisku. Wyszło jak widać.
Co najbardziej lubicie razem robić?
Ja dzielę z nią przyjemności spania, miziania i nauki. Ze swoim Panem dzieli upodobanie do wody (chociaż żadne z nich nie wchodzi głębiej, niż czuje grunt) plus ambicjonalne podejście do realizowanych zadań (np. wyciągnę wszystkie patyki z morza). Wszyscy bardzo lubimy wycieczki do lasu.
Jak pojawienie się psa wpłynęło na Wasze życie?
Na pewno uregulowało naszą aktywność fizyczną. Nela nie jest małym psem i ma spore wymagania spacerowe. Na szczęście bywa podobnie leniwa.
Pies reguluje też bardzo rytm dnia, który wyznaczają spacery. Szczerze mówiąc, nie pamiętam już jak wygląda życie bez psa. Najchętniej przygarnęłabym drugiego. Na spacerach spotykamy znajomego pana, który zabiera ze schronisk starutkie psy i opiekuje się nimi pod sam koniec. Z chęcią robiłabym podobnie, ale nie wiem jeszcze czy dałabym radę.
Mieliście/macie jakieś problemy? Jak sobie z nimi radzicie?
Mam wrażenie, że cały ogrom, ale pewnie przesadzam. Pierwszy kłopot pojawił się tuż po tym, gdy Nela do nas przyjechała. Rozchorowała się już pierwszego wieczora. I to poważnie. Biegunka i wymioty tak intensywne, że nie mieliśmy siły sprzątać. Pamiętacie obrzydliwą brązową wykładzinę? Zamiast ją czyścić, Patryk wycinał po prostu nożykiem zabrudzone miejsce i wyrzucał do śmieci. Okazało się, że to najprawdopodobniej parwowiroza, którą któryś z wolontariuszy musiał przynieść do lecznicy z innego schroniska. Prawdopodobnie, bo u Neli testy nie wyszły pozytywnie, u rodzeństwa już tak. Spędziliśmy wtedy u weta wiele czasu. Na zmianę siedzieliśmy na godzinnych kroplówkach. Wenflon na stałe w łapce. Mnóstwo leków. Na szczęście wyszła z tego.
Do czasu sterylizacji był spokój. Po niej okazało się, że u Neli nagle pojawiły się (lub bardzo nasiliły) zachowania terytorialne. Nikt nas o tym nie uprzedził. Jak skwitował weterynarz: zaczęło się jej wydawać, że jest jedyną suczką na Mokotowie. I zaczęła budować sobie (zasłużoną) reputację osiedlowego łobuza. Zdarzyło się, że w zabawie atakowała nawet znajome psy. Skończyły się wspólne spacery całą bandą. Szukaliśmy pomocy u behawiorysty, jeździliśmy na lekcje. Nauczyliśmy się sporo, umiemy już zaobserwować, kiedy atak bierze się ze strachu (a to tchórz straszny!), ale finalnie musieliśmy przyjąć do wiadomości, że Nela nigdy nie będzie super przyjaznym psem, który brata się z każdym i musimy mocno uważać na spacerach.
Bzu i Chałka
Jak to się stało, że Chałka do Ciebie trafiła?
Od roku zastanawialiśmy się nad adopcją psa, ale wiecznie odkładaliśmy to na lepszy moment. Któregoś lipcowego dnia zobaczyłam na Facebooku zdjęcie Chałki, udostępnione przez znajomą. Chałcia była pod opieką fundacji Ratujmy Kundelki i mieszkała w domu tymczasowym z dziećmi, kotami i suczką labradora. Dlatego teraz kocha cały świat i chce się bawić nawet z panem odśnieżającym chodniki i psami, które na nią warczą. Ale na zdjęciu wyglądała tak melancholijnie, że się rozpłynęłam.
Następnego dnia z drżącym sercem zgłosiłam się do fundacji, wypełniłam formularz i kilkanaście godzin później jechaliśmy już poznać Chałkę. Wtedy miała na imię Pola, była czarno-białym przecinkiem i dziko wariowała, mimo pękniętej kości piszczelowej. Dobę później leżała już na czerwonym kocyku w nogach naszego łóżka i żuła kość szpikową, kulinarnie ochrzczona i całkiem zadowolona.
Co najbardziej lubicie razem robić?
Szarpać sznur upleciony ze starych skarpetek (to najbardziej wytrzymała i ulubiona zabawka), jeść twaróg, biegać po terenie Centrum Kultury Praga Południe lub po Błoniach Kamionkowskich (zapraszamy pieski spragnione nowych znajomości!). Chałka lubi, jak ją drapać po różowym brzuszku i jak jej chować zabawki w zabawkach (kostka w piłce, skarpetka w kongo, kostka w skarpetce), a ja lubię brać ją czasem na ręce jak bobasa i pokazywać jej to, czego nie widzi z poziomu podłogi.
Jak pojawienie się Chałki wpłynęło na Twoje życie?
Zaczęłam jeszcze wcześniej wstawać, bo Chałka jest gotowa do zabawy już koło 5 rano. Marnuję mniej czasu – zamiast wpadać po pracy do sklepów z ciuchami czy knajp, jadę prosto do domu. Nawet, gdy jestem zła i zmęczona, to widok stęsknionego psa skaczącego radośnie z położonymi po sobie uszkami wynagradza wszystko.
Chałka rozbudziła też moje życie osiedlowe. Sąsiadów rozpoznaję po psiakach, wymieniamy się na spacerach historyjkami i wskazówkami dotyczącymi pielęgnacji łapek czy diety, trzy razy dziennie witamy się jak starzy znajomi. Ten okruszek międzyludzkiej życzliwości to niezwykle miły dodatek do codzienności.
Masz jakąś radę dla osób, które myślą nad adopcją psa?
Zaproszenie do domu psa to ważna decyzja, którą trzeba przemyśleć ze wszystkich stron – gdy Chałka u nas zamieszkała, kompletnie zmieniła nasze życie, a do tego okazało się, że ja, która nigdy nie miała zwierzaka, nie wiem o psach absolutnie nic. Ale jak już decyzja zapadnie, to niech to będą właśnie biedulki ze schronisk czy fundacji – są najukochańsze.
Mroux i Benek
Jak to się stało, że Benek do Ciebie trafił?
Psią osobą stałam się dopiero kilka lat temu, kiedy zaadoptowaliśmy Paputa. To była jedna z najlepszych decyzji w moim życiu. Kiedy Paputek umarł, wytrzymaliśmy w cichym mieszkaniu miesiąc. Benia znaleźliśmy w Internecie, w mazurskim schronisku i został do nas przywieziony przez wolontariuszy. Kiedy po raz pierwszy przekroczył próg mieszkania, od razu rzucił się do miseczek, jakby mieszkał z nami od lat. Nawet pani, która go przywiozła, była pod wrażeniem, jak szybko zrozumiał, że to jego nowy dom.
Co najbardziej lubicie razem robić?
Odpoczywać. W ogóle uważam, że psy mają najświetniejsze zdolności relaksacyjne. Kiedy wracam zmęczona z pracy, samo powitanie z psem sprawia, że się rozluźniam. Nikt się tak nie ucieszy na mój widok, jak Benio – no, może jeszcze moi dziadkowie! Teraz, jak to piszę, Benek leży obok, i tak sobie po prostu jesteśmy razem.
Jak Benek wpłynął na Twoje życie?
Benio pojawił się u nas, kiedy miałam złamane serce po stracie najkochańszego psa na świecie i od niedawna nową pracę, w której nie czułam się jeszcze do końca pewnie. Jego obecność bardzo pomogła mi trzymać pion. Zresztą uważam, że zwierzęta, a szczególnie psy, pomagają utrzymać dystans do codziennych niepowodzeń i zachować równowagę psychiczną. Żaden Netflix nie zadziała na smuteczki tak, jak wtulenie się w ukochane futerko.
Jest też inna zaleta życia z psem, bardziej przyziemna: przy psie więcej się ruszasz, i nie ma żadnych wymówek!
Masz jakąś radę dla osób, które myślą nad adopcją psa?
Po pierwsze – przeczytać dawny artykuł Asi, który przekonał mnie do adopcji ze schroniska i przełamał w głowie kilka stereotypów.
Po drugie, zawsze zachęcam do kontaktu z fundacją ZEA z Zamościa. Fundacja zajmuje się przejmowaniem zwierząt z małych schronisk, leczy je i umieszcza w hotelikach, gdzie czekają na nowy dom. Dzięki takiej procedurze można łatwiej się dowiedzieć, jaki charakter ma upatrzony piesek, jak zachowuje się w stosunku do innych zwierząt. Poza tym niestety nierzadko zdarza się, że zwierzęta w schroniskach dalekich od dużych miast, mają fatalne warunki. Dlatego (chociaż staram się wspierać graficznym wolontariatem również podwarszawskie Korabiewice) postanowiłam zaadoptować psy z innych rejonów Polski.
Po trzecie: To zawsze jest tak, że nam się wydaje, że adoptując psa, robimy coś dobrego, bo poprawiamy mu jakość życia. A to przecież działa w dwie strony! Już sam ten fakt jest super – niewiele jest w życiu równie dobrych przykładów sytuacji win-win, jestem tego pewna!
PS. Teraz ZEA szuka domu m.in. dla łagodnej i przekochanej suczki Hany, która niemal całe życie spędziła w schronie, jeśli ktoś szuka psa-przytulasa, niech zerknie.
Marek i Buba
Jak to się stało, że Buba do Ciebie trafiła?
Na początku chciałem adoptować kota, ale okazało się, że jestem uczulony. Wtedy pojawił się pomysł adopcji psa, czego wcześniej nie brałem pod uwagę, bo uważałem, że nie będę w stanie zapewnić mu odpowiedniej opieki. Mieszkałem wtedy z dziewczyną i nie była przekonana do tego pomysłu, ale jak zobaczyła zdjęcie Buby na stronie fundacji, od razu zmieniła zdanie. Potem była rozmowa telefoniczna, zapoznanie z Bubą, wizyta przedadopcyjna i wreszcie przeprowadzka Buby do nowego domu.
Niesamowite było to, że jeszcze na chwilę przed tym, jak ja odebrałem, była bardzo niespokojna i przestraszona, ale jak tylko wziąłem ją na ręce, całkiem się uspokoiła. W domu od razu zaczęła machać ogonem i wyskoczyła na kanapę. Wyglądała na bardzo zadowoloną – jakby nie mogła uwierzyć co się stało. Mimo że pani że schroniska mówiła, że na początku może nie lubić dotyku ani bliskości człowieka, całą pierwszą noc przespała wtulona we mnie, z pyszczkiem przy mojej twarzy.
Co najbardziej lubicie razem robić?
Najbardziej lubimy razem leżeć i się przytulać, zdecydowanie. Buba bardzo lubi mnie też podgryzać w formie zabawy, ale próbuję ja uczyć, że są lepsze sposoby, żeby się wyszaleć. Poza tym, jednym z jej ulubionych zajęć jest buszowanie w śniegu i zabawa kijami i szyszkami.
Jak pojawienie się psa wpłynęło na Twoje życie?
Nie mogę powiedzieć, że w ogóle nie wpłynęło, ale na szczęście mogę liczyć na moją rodzinę, która pomaga mi w obowiązkach związanych z opieką, za co bardzo chciałbym im w tym miejscu podziękować (zwłaszcza Tobie, mamo). Z Bubą trzeba wychodzić 4 razy na dobę na spacer, do tego gotować jedzenie, w razie jakichś problemów jeździć do weterynarza. Ale wszystko to rekompensuje jej bezwarunkowa miłość i radość, którą okazuje za każdym razem kiedy mnie widzi. Nikt inny nie cieszy się tak na mój widok!
Mieliście/macie jakieś problemy? Jak sobie z nimi radzicie?
Od czasu do czasu zdarzało jej się coś zniszczyć, na przykład kabel od lampki, przedłużacz, kołdrę, poduszkę, narzutę i parę innych rzeczy, ale mam wrażenie, że już z tego wyrosła. Kiedyś robiła siku na łóżko, ale za radą koleżanki, która miała ten sam problem ze swoim pieskiem, zacząłem kłaść tam folię aluminiową (taką do pierwszej pomocy), której Buba się bała. Wtedy przestała się załatwiać, a po jakimś czasie folia nie była już potrzebna. Do tego podgryzanie (konsekwentnie mówimy jej, że nie wolno i dajemy od razu jakąś zabawkę) oraz szczekanie na gości (dajemy im przysmaki, którymi częstują Bubę, ale do niektórych osób nie może się przyzwyczaić).
Masz jakąś radę dla osób, które myślą nad adopcją psa?
Radzę, żeby zrobili to świadomie i zastanowili się, czy będą w stanie opiekować się psem do samego końca, nawet jeśli pojawią się problemy wychowawcze albo ze zdrowiem. Chodzi mi o to, żeby nie było tak, że ktoś adoptuje psa, a po jakimś czasie zmieni zdanie i odda go z powrotem. Nie ma nic gorszego dla zwierzaka. Poza tym, radziłbym nie myśleć w kategoriach ,,mam za małe mieszkanie”. Uwierzcie, że każdemu zwierzakowi będzie lepiej w swoim własnym domku niż w schronisku.
Maria i Rumpel
Jak to się stało, że Rumpel do Was trafił?
Razem z Pawłem, moim partnerem, kilkukrotnie rozmawialiśmy przez pierwszy rok związku o adopcji psa. To było Pawła marzenie, bo nigdy dotąd nie miał psa. W moim domu rodzinnym zawsze były psy ze schroniska i wiedziałam że w dorosłym życiu też na pewno zdecyduje się na adopcję.
Decyzje podjęliśmy dwa i pół roku temu. Nie mieliśmy kryteriów, no może, poza tym żeby nie był to wielkolud, bo mieszkamy w bloku. Marzyliśmy o tym, aby dać dom najbrzydszemu lub najsmutniejszemu pieskowi świata i pomóc mu odzyskać radość życia.
Kiedy weszliśmy na stronę fundacji, Rumpel (wtedy jeszcze Łatek) od razu przykuł naszą uwagę. Potem wizyty w schronisku, wizyta przedadopcyjna itp. Plan, żeby adoptować chorego i smutnego pieska padł, ale nie do końca. Bo Rumpel, mimo wyglądu słodkiego pluszaka, jest pieskiem skrzywdzonym i bojącym się życia. Od ponad dwóch lat nasza miłością jednak staramy się mu pokazać, że ludziom można zaufać i że życie bywa spoko.
Co najbardziej lubicie razem robić?
Przytulać się na kanapie – to tak na co dzień, zimą szczególnie. Kilka razy w roku staramy się też we trójkę chodzić po górach i żeglować po jeziorach – dla Rumpla im bardziej odludne miejsce, tym lepiej. Dostał od nas żeglarskie imię i wyjątkowo dobrze czuje się na pokładzie jachtu!
Jak pojawienie się psa wpłynęło na Wasze życie?
Bardzo! Adopcja na pewno zmieniła to, że kanapa nagle się „zwiększyła” – nie jest już dwuosobowa i mieści trójkę, a pies zajmuje na niej zwykle centralne miejsce, skutecznie nas z Pawłem od siebie oddzielając i przyjmując cała czułość na siebie.
Przede wszystkim adopcja zmieniła rytm życia – od regularnych spacerów po aspekty takie, że trzeba na przykład wrócić z imprezy na noc do domu, bo czeka tam na spacer pies. Kiedy lecimy za granicę, musimy odpowiednio wcześniej poprosić przyjaciół lub rodzinę o opiekę, na czas zamówić psie jedzenie. Trzeba też przywyknąć do zbierania kup, które Marek Raczkowski porównał kiedyś bardzo trafnie do konsystencji ciepłej plasteliny.
To są aspekty techniczne. Z aspektów zmieniających życie: doszło do mnie, że przyjęłam na siebie duża odpowiedzialność, ze życie tej istoty jest zależne ode mnie i staram się maksymalnie o niego dbać i dawać mu nieograniczoną miłość. Oraz wychowanie. W przypadku Rumpla to proste polecenia i stawianie granic. Mam wrażenie że daje mu to poczucie bezpieczeństwa.
Miłość, którą dostaję w zamian, jest nie do opisania. Zawsze w domu czeka na mnie ktoś, kto się cieszy że wróciłam, niesamowicie wyczuwa moje nastroje, przytula się, rozśmiesza i rozczula. Uczymy się siebie nawzajem. Rumpel też ma swoje humory i kiedy ma zły dzień, to trzeba mu dać po prostu spokój – nie od razu o tym wiedziałam.
Ale największa zmiana to to cudowne uczucie, że jeden pies na świecie więcej ma dom. Że chociaż tyle mogłam zrobić, żeby polepszyć los choć jednego bezdomniaka.
O tym, co adopcja zmienia w życiu i w związku zrobilam nawet stand-up:) Na co dzień jestem improwizatorką w grupie Arnold S, ale występuje też czasem z krótkimi solowymi slotami na open mic’ach w Resorcie Komedii i w Klubie komediowym. Stand up jest miejscem, gdzie poruszam ważne dla mnie życiowo tematy, a adopcja zdecydowanie do nich należy. Przygotowując materiał na występ popytałam też znajomych o to co adopcja zmieniła w ich związkach, doświadczenia po części są podobne.
Mieliście/macie jakieś problemy? Jak sobie z nimi radzicie?
Rumpel prawdopodobnie nie był socjalizowany przez matkę, kiedy był szczeniakiem. Bardzo boi się innych psów, więc jak tylko jakiegoś widzi, to zwykle reaguje szczekaniem. Od jednej behawiorystyki usłyszeliśmy, że może boi się nas stracić i w ten sposób nas broni. Niemniej psy raczej omijamy szerokim łukiem. Czasem trafi się spotkany na spacerze pies, z którym łapie „chemię”, ma też swojego dobrego kumpla na parterze – Spajkiego, ale polubienie się z nim zajęło mu chyba rok.
Nie daje się też dotknąć innym ludziom, póki kogoś solidnie nie pozna i nie zaufa mu. Nie lubi biegających dzieci. Ma słodki pyszczek i wszyscy chcą go głaskać, więc musiałam nauczyć się być asertywna i nie dopuszczać do tego – za dużo nerwów dla wszystkich stron.
Kiedy jednak zaufa i da się pokochać, tak jak Adze, mojej przyjaciółce czy moim rodzicom, staje się naprawdę dobrym przyjacielem. I wtedy nie gryzie.
Zrozumienie neurotycznego charakteru naszego psa zajęło nam sporo czasu, ale dla mnie trudniejsze od tego bywa tłumaczenie ludziom, których prosimy aby ich pies, który biega luzem, do nas nie podbiegał. I to czasem wciąż tych samych…
Wsadziliśmy dużo energii i pieniędzy w szkolenia i behawiorystów. Nauczyliśmy się różnych komend i Rumpel świetnie je wykonuje. Jedna behawiorystka kazała nam na przykład prosić znajomych o to, żeby rzucali w psa kiełbasą i przez to miał polubić ludzi. Nie zadziałało. Od ostatniej pani psi-cholożki, z która mieliśmy do czynienia, usłyszeliśmy, że kluczowe jest dać mu 2-3 lata miłości na oswojenie się. I to najbardziej działa, Rumpel robi postępy. I to duże. To jest pies, który potrzebuje spokoju, uwielbia siedzieć w domu, bo tu go nic nie rozprasza. Spacery i wycieczki też uwielbia, te jednak najlepiej w miejscach oddalonych od miasta.
Macie jakąś radę dla osób, które myślą nad adopcją psa?
Najważniejsza to chyba taka, żeby nie myśleć o tym, jaki będzie Twój pies, bo na pewno będzie inaczej. Adopciaki mają swoje charaktery, historie, często dużo bólu i strachu w sobie. Moim zdaniem warto pomyśleć o tym, aby adoptować psa z miejsca, w którym wolontariusze mogą o nim coś powiedzieć. Czasem wiadomo czy pies lubi dzieci, jak toleruje inne zwierzęta etc.
Przed adopcją Rumpla o tym nie wiedziałam. Przyznaję, że pomimo tego, że w domu rodzinnym mieszkałam z trzema adopciakami, to przy adopcji Rumpla okazało się, że moja wiedza o psach jest żadna. Teraz jest zdecydowanie bardziej zaawansowana, bo wiele czytaliśmy i pytaliśmy, żeby zrozumieć naszego psa. Oczywiście nie chodzi o to, aby go sobie „zaprojektować”, ale są pewne aspekty, jak np. dzieci, do których jednak trzeba się dostosować. I nie zrażać się na początku jeśli nie dogadujesz sie z psem – pamiętaj, że dla niego to ogromna zmiana, czasem potrzebuje nawet roku lub dłużej żeby się oswoić i zaufać.
Ostatnio, kiedy wychodziliśmy przez furtkę, podbiegł do nas szybko facet, żeby ją sobie przytrzymać. Rumpel go obszczekał, a gościu spytał mnie z wyrzutem: „co on taki nerwowy?”. Zapytałam go wtedy w odpowiedzi, czy on sam by się nie zdenerwował, gdyby ktoś nagle szybko blisko do niego podbiegł.
Agnieszka i Luna
Jak to się stało, że Luna do Ciebie trafiła?
Trochę przez przypadek. A ściślej mówiąc to przypadek, że była to akurat Luna, bo ogólnie decyzja o wzięciu psa była jak najbardziej przemyślana. Mieliśmy plan, że najpierw zostaniemy domem tymczasowym. Odpowiedziałam na facebookowe ogłoszenie jednej fundacji, decydując się na dom tymczasowy dla małego, czarnego pieska w typie ratlerka. Mam małe mieszkanie, więc brałam pod uwagę tylko małe psy.
Powiedziano mi jednak, że przed chwilą ktoś już tego psa przygarnął, ale mają z tej samej porzuconej gromadki jeszcze innego, brązowego. Nie widząc go, zupełnie w ciemno powiedziałam „ok”. Po kilku dniach odebraliśmy z lecznicy Lunę, wtedy jeszcze Pszczółkę. Pokochaliśmy ją od pierwszego wejrzenia i ten nasz dom tymczasowy ekspresowo przerodził się w stały.
Co najbardziej lubicie razem robić?
Wszystko! Wiem, mało oryginalna odpowiedź, ale pies towarzyszy mi przez prawie 24 godziny na dobę i doceniam każdą wspólną chwilę. Pracuję w domu, więc Luna zawsze jest gdzieś obok, często po prostu przytula się do moich pleców lub leży na kolanach. Bardzo mi w ten sposób umila czas. Zdarzało nam się też dosłownie pracować razem, na przykład podczas realizacji sponsorowanego wpisu na bloga, z którego wynagrodzenie przekazałyśmy fundacji, z której Luna pochodzi. Oprócz tego oczywiście chodzimy razem na spacery, odwiedzamy rodzinę, zwiedzamy Warszawę, a nawet ćwiczymy jogę. Luna najbardziej lubi końcową relaksację!
Jak pojawienie się psa wpłynęło na Twoje życie?
Zyskałam nowego członka rodziny i najlepszego przyjaciela. Teraz mam pewność, że cokolwiek by się nie działo, ja nie jestem sama, bo ten pies zawsze jest przy mnie i zawsze mnie akceptuje i wspiera. Brzmi strasznie górnolotnie, ale zrozumie to każdy, kto sam tego doświadczył.
Oczywiście posiadanie psa to też obowiązki i ograniczenia. U nas przykładowo nie ma już mowy o dłuższych podróżach. Nasz rekord to 8 dni, ale zawsze kończy się to tak samo. Po kilku dniach na ulicach zwiedzanych przez nas miast nie widzimy już pięknych kamienic i zabytków, tylko rozpływamy się nad każdym napotkanym psem.
Mieliście/macie jakieś problemy? Jak sobie z nimi radzicie?
Niestety nie ominęło nas to, bo Luna – choć wygląda na aniołka – ma dość trudny charakterek. Przykładowo, bardzo nie lubi dzieci i w związku z tym nie mogę jej już zabierać do rodziny, u której się one pojawiły. Jest też bardzo lękliwa, więc cały czas pracujemy nad wzmacnianiem jej pewności siebie.
Korzystałam z pomocy behawiorystki i zachęcam do tego każdego, kto ma problem ze swoim czworonogiem. Trzeba tylko pamiętać o tym, że behawiorysta to nie magik, który przyjdzie i jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki odmieni nam psa… Prawdziwa praca zaczyna się po jego wyjściu i wymaga od nas bardzo dużo cierpliwości i samodyscypliny. U mnie czasami jest z tym ciężko, dlatego praca nad problemami Luny to proces. Ale widzę postępy!
Macie jakąś radę dla osób, które myślą nad adopcją psa?
Bardzo do tego zachęcam, bo bardzo bym chciała, aby jak najwięcej schroniskowych psów znalazło domy. Nawet takie, w których wszyscy domownicy pracują i pies musi trochę posiedzieć sam, bo dla niego to i tak bardziej komfortowe, niż życie w schronisku.
Ale każdy adoptujący musi mieć świadomość, że za schroniskowym zwierzakiem stoi jakaś historia i że może mieć ona wpływ na jego charakter i zachowanie. Może się okazać, że trzeba będzie zainwestować w pomoc behawiorysty, aby relacja z tym zwierzakiem była oparta na solidnych podstawach i zdrowych zachowaniach.
Szczerze mówiąc zachęcam do tego nawet osoby adoptujące szczenięta – bardzo trudno naprawić błędy wychowawcze popełnione na początku. My zrobiliśmy ich kilka na etapie socjalizacji, Luna powinna wtedy wychodzić z nami do kawiarni, chodzić na krótszej smyczy itp. Teraz jestem przekonana, że biorąc kolejnego zwierzaka, od razu profilaktycznie spotkałabym się ze specjalistą, który doradziłby, jak mądrze opiekować się nowym członkiem rodziny.
Michał i Bobik
Jak to się stało, że Bobik do Ciebie trafił?
Byłem wolontariuszem w Schronisku na Paluchu. Zabieraliśmy psy na akcje promocyjne w różnych miejscach w Warszawie i pod moją opieką zawsze był Bobik. Spędził w schronisku właściwie całe życie. Nikt go nie chciał, bo nie dość, że był brzydulkiem, to jeszcze ciągnęła się za nim opinia, że nie akceptuje innych psów i dzieci. Jak się okazało, zupełnie niesłuszna.
Po około trzech miesiącach w wolontariacie wiedziałem, że chcę go adoptować. Dokładnie to po tym, jak polizał mnie w ucho, kiedy jechaliśmy razem samochodem na Warszawski Dzień Zwierząt na Polu Mokotowskim. Znajomi wolontariusze bardzo wspierali mnie w tej decyzji.
Co najbardziej lubicie razem robić?
Chodzić na spacery po parkach i skwerach na warszawskim Mokotowie. Bobik dobrze dogaduje się z ludźmi i z psami, więc jest wspaniałym towarzyszem do działkowania u znajomych lub rodziny. Ze względu na podeszły wiek dużo śpi w ciągu dnia. Nie przeszkadza mu nawet, kiedy skaczę i robię burpees podczas treningu w domu – jest całkowicie niewzruszony i leży koło mnie na dywanie.
Jest zawsze przy mnie, często wtula mi się w stopy kiedy siedzę na fotelu. W ogóle jest fanem tulenia i miziania.
Jak pojawienie się psa wpłynęło na Twoje życie?
Czuję się bardziej szczęśliwy, opieka nad psem i wspólne aktywności bardzo poprawiają samopoczucie.
Miałeś/masz jakieś problemy? Jak sobie z nimi radzisz?
Bobik miał około 14 lat i podczas pobytu w schronisku miał problemy ze zdrowiem – miał zepsute zęby (prawie wszystkie trzeba było usunąć, zostały mu dwa) i problemy z żołądkiem, co wymagało szeregu badań i odpowiedniego leczenia, ale obecnie czuje się świetnie.
Zaraz po adopcji miewał lęki separacyjne – źle znosił moją nieobecność i zdarzyło się mu zerwać z szelek na spacerze, kiedy akurat nie był wyprowadzany przeze mnie. Pobiegł w stronę domu, na szczęście szybko go odnaleźliśmy. Teraz zdążył zaprzyjaźnić się ze wszystkimi domownikami, ale do dziś ciężko znosi samotność. Bywa, że stresuje się i szczeka, gdy zostaje sam. Dlatego pod moją dłuższą nieobecność zostawiam go z moim rodzicami.
Masz jakąś radę dla osób, które myślą nad adopcją psa?
Wolontariusze w schronisku pomogą nam znaleźć odpowiedniego towarzysza. Wiele psów nie wymaga niczego poza małym mieszkaniem oraz czasem na wyprowadzanie i opiekę.
Najważniejsze, by pies znalazł dom, w którym będzie miał lepsze warunki, niż w schronisku. Nie bójmy się więc pytać i podejmować decyzji. Zanim adoptujemy psa, będziemy musieli umówić się na co najmniej dwa spacery zapoznawcze i wypełnić ankiety, które pomogą rozeznać się pracownikom i wolontariuszom schroniska, czy będziemy w stanie opiekować się danym psem do końca jego dni. Większość z wolontariuszy służy pomocą i dużym doświadczeniem z psami.
Kasia i Bohun
Jak to się stało, że Bohun do Ciebie trafił?
To, że przy moim boku będzie pies, wiedziałam, a może bardziej – chciałam, od kiedy wyprowadziłam się z mojego domu rodzinnego i zostawiłam tam swojego pierwszego, starutkiego już psa Maksa. Pomysł wzięcia psa ze schroniska pojawił się po przeczytaniu opisu adopcji w jednej z książek, w ogóle nie związanej głębiej z tematem. Bohaterka opowiadania poszukiwała czworonożnego towarzysza i postanowiła adoptować właśnie psa ze schroniska.
Ale nie szczeniaczka, nie takiego pięknego. Wybrała najbrzydszy, bezzębny i chyba najstarszy zabytek schroniska dla bezdomnych zwierząt – jamnika, którego nazwała Kapeć. I to tylko i aż, bo zdawała sobie sprawę, że taki właśnie pies nie ma już szans na adopcję. Może za to spędzić ostatnie dni/miesiące w ciepłym domu otoczony miłością i spacerując powoli szorując łapkami po chodniku. Tak się wzruszyłam, łzy pewnie lały się ciurkiem, i to wtedy postanowiłam, że ja też, też wezmę psa ze schroniska i też nie szczeniaczka, kiedy pojawi się taka możliwość.
Byłam jednak na tyle przytomna, żeby spróbować dopasować czworonożnego towarzysza do mojego stylu życia. Tak, wybór staruszka jest szlachetny, ale sporo się ruszam. Potrzebowałam dorosłego, w miarę dziarskiego i sprawnego psa.
W schronisku było takich pełno. Cała kartka była zapełniona roboczo nadanymi imionami i numerami klatek, w których siedziały psy, które podbiły moje serce. Choć swoją drogą – czy był taki, który nie podbił?
Dobrze byłoby sprawdzić, jak zachowują się psy poza klatką, pomyślałam mądrze. Dostałam jednak informację, że „nie ma czasu na wyprowadzanie każdego psa. Wybrać jednego, jak nie gryzie, to można brać”. No więc wybrałam roboczo nazwanego Aslana, który generalnie bardziej był zainteresowany otoczeniem, niż swoją nową rodziną. No i wzięłam go, raz się żyje. Teraz to właśnie Bohun.
Co najbardziej lubicie razem robić?
To może inaczej – co w ogóle robimy razem. Bohun to egzemplarz dość samodzielny i mało towarzyski. To nie ten typ, który spędzi ze mną walentynkowy wieczór. On będzie spał na balkonie. To nie pies, który przyjdzie się przytulić, wskoczy do łóżka, czy po prostu spędzi ze mną czas. Bohun woli leżeć przysypany śniegiem na zewnątrz.
Więc jesteśmy razem właściwie wtedy, kiedy spacerujemy. Tak, to nam wychodzi najlepiej i oboje naprawdę to lubimy. Lubimy też wspólne gotowanie – ja gotuję, on sprząta z podłogi to, co mi spadnie (jak nie leży wtedy na balkonie).
No i też fajnie chodzi się razem do pracy i wraca później przez klimatyczny park. A najbardziej lubimy wspólny dogtrekking. Udział w zawodach dogtrekkingowych bierzemy już od 5 lat, gdzie pokonujemy 25-30km i ciągle nam mało!
Jak pojawienie się psa wpłynęło na Twoje życie?
Na pewno więcej się ruszam i jestem zdrowsza, a może po prostu zahartowana? Pies nauczył mnie, że są pewne obowiązki, które nie będą czekać, aż lepiej się poczuję, czy będę w lepszym nastroju.
Jest też więcej chwil wzruszenia, kiedy jednak mój własny pies zechce się położyć półtora metra ode mnie na kapie.
Już od ponad 6 lat nie chodzę bez kapci. Jakoś nie przepadam za uczuciem pustynnego piachu na stopach.
Mam też swojego kompana, który chcąc nie chcąc mimo wszystko jest przy mnie i cieszy się, kiedy razem wygłupiamy się na spacerze.
A najmilszym efektem przygarnięcia psa okazały się nowe znajomości. Chyba nie jestem w stanie policzyć wszystkich tych fantastycznych ludzi, których poznałam dzięki Bohunowi przy okazji spacerów, wyjazdów, zawodów, czy po prostu przez bohunowego fanpejdża.
Miałaś/masz jakieś problemy? Jak sobie z nimi radzisz?
Są trzy grzechy główne: ucieczki, ataki na mężczyzn w kaszkiecie w okolicach 50-tki i zjadanie jedzenia z trawników.
Ucieczki udało się zmniejszyć o 99% poprzez kastrację. Efekt był i jest naprawdę piorunujący w porównaniu z tym, co było przed zabiegiem. Wcześniej Bohun nie zwracał żadnej uwagi na wyprowadzająca go osobę i wystarczyło spuścić go ze smyczy, aby tylko zobaczyć zwiewający ogon. Nie zliczę spacerów ze znajomymi z psami, aby ten konkretny nauczył się, jak się spaceruje. Jak również ilości smaczków w kieszeni dla zwrócenia uwagi i konsultacji z behawiorystą.
Było naprawdę sporo pracy, ale chyba prawie się udało. Raz na kilka miesięcy zdarza mu się mini gigant na 5min. Ale wie, że czekam w tym samym miejscu, gdzie mnie porzucił dla wyimaginowanej wiewiórki. Każde szelki, które ma, są również zaopatrzone w adresówkę, dodatkowo jest zachipowany, a chip zarejestrowany w bazie, aby w razie czego, w ciągu kilku minut można było uciekiniera zidentyfikować.
Ataki na mężczyzn w kaszkiecie – nie rozumiem i chyba nie zrozumiem, a może nie dowiem się, co przeżył ten pies, że mu tak mężczyzna w kaszkiecie zalazł za skórę. Zanim został adoptowany, jakoś spędził 3-4 lata. Obstawiam błąkanie się po wsiach i lasach. W każdym razie, niestety wiem, że ataku nie uniknę, co bardziej wygląda tak naprawdę na „rzucanie się na smyczy”. Mam oczy dookoła głowy. Wyprzedzam takie sytuacje, zanim dostrzeże je Bohun. Po prostu omijam takie osoby.
No i śmieci. Raz, że niezdrowe, dwa że mój kundel jest na diecie, a trzy że niestety nie wiem, co kryje się w takiej kiełbasce. Gdzieś były próby spaceru w kagańcu, ale bez specjalnych efektów. Problem niemal zniknął po przeprowadzce na bardziej zielony teren Wrocławia. Tutaj konsekwentnie odpadki znajdują się w jednym miejscu na trawniku. Na naszych pozostałych terenach spacerowych od kilku miesięcy nie natrafiliśmy na rozsypane jedzenie.
Masz jakąś radę dla osób, które myślą nad adopcją psa?
Adopcja psa to naprawdę może być wspaniała przygoda. To uczucie, kiedy ratujesz psa, jest nie do opisania. I trwa chyba do jego ostatnich dni i jeszcze dłużej. Patrzysz, jak się rozwija, jak nabiera ufności, jak uczy się nowych rzeczy, jaki jest radosny. Masz przy sobie śliczne błyszczące oczka, nieśmiało merdający ogon i sporo psiego nieszczęścia do zaopiekowania i sprawienia, aby jego życie stało się lepsze, i aby nikt już go nie skrzywdził.
Ale to ogromne wyzwanie. Naprawdę OGROMNE. Niestety nigdy nie wiadomo, na jakiego psa się trafi, co to psisko przeżyło i czy da się mu pomóc. Polecam naprawdę zastanowić się, czy masz w tym momencie (i w każdym przyszłym również!) siłę, chęci i możliwości, aby zająć się takim psem.
Jeżeli masz, to fantastycznie. Teraz zostaje już tylko dopasowanie odpowiedniego psa dla siebie i wasze wspólne przygody!
Maja i Antek
Jak to się stało, że Antek do Ciebie trafił?
Anteczka poznałam w październiku 2013 roku. Razem z Asią (Glogazą) wybrałyśmy się na kilka dni w poszukiwaniu wrażeń (czyt. łosi i żurawi) w pustkowie nad Biebrzą. Było bardzo wcześnie rano. Mgła i hektary podmokłych łąk. Pojedyncze gospodarstwa oddalone o kilka kilometrów.
Z zaangażowaniem godnym poszukiwaczek skarbów, pod okiem wytrawnego przewodnika, śledziłyśmy tropy dzikich zwierząt. W napięciu skanowałyśmy horyzont z nadzieją wypatrując łosi. Wtem – zaszeleściły krzaki. Łoś! Nie, wilk… Lis? PIES! Radośnie podbiegł do nas pies. Przemoknięty, utytłany w błocie, wyraźnie zadowolony z widoku człowieka. I dołączył do naszej trupy, co raz łapiąc trop, puszczając się dzikim pędem w nieznane. Ale za każdym razem wracał. Towarzyszył nam przez kilka godzin. Skutecznie płoszył wszelką zwierzynę (za co, jak się później okazało, miał być odstrzelony przez lokalnych myśliwych), więc łosi tego dnia nie wytropiłyśmy. Wróciłyśmy za to z psem.
Objechałyśmy okoliczne domostwa, nikt psa nie kojarzył. Miał się tułać po okolicy od kilku dni. Może zgubił się podczas polowania, może ktoś go tu wywiózł i zostawił.
Antkiem ochrzciła go Asia, bo początkowo miał z nią wrócić do Warszawy. Szybko jednak się okazało, że choć psa z bagna ‘wydostać’ można, tak bagna z psa nie. Antek jest psem wolności, przestrzeni, w mieście czuje się źle. Tak Antek Biebrzyński trafił do mnie. Korzysta z naszego ogrodu i codziennych długich marszów, które razem odbywamy w okolicznych górach i lasach.
Co najbardziej lubicie razem robić?
Wspólne piesze wędrówki należą do naszych ulubionych zajęć. Ja odpływam w kontemplację i myśli różnej treści, a Antek węszy, chłonąc każdy centymetr lasu. Potrafimy tak przejść wiele godzin i długie kilometry. I ja, i Antek w swoim świecie, a jednak razem.
I choć często chodzimy tymi samymi trasami, to każdy spacer jest inny.
Jak pojawienie się psa wpłynęło na Twoje życie?
Po pierwsze, motywuje mnie do częstego ruchu i przebywania na łonie natury. Jest to dla mnie nieocenione, pozwala zachować równowagę. Dało mi też możliwość lepszego poznania siebie – nie tylko dzięki przestrzeni do bycia z sobą, którą dają mi spacery.
Posiadanie psa, bliska relacja z nim, to też możliwość przejrzenia się ‘w lustrze’. Czasem, gdy na spacerze mijamy inne psy Antek jest bardzo niespokojny, bywa agresywny. Myślę: chłopie, co Ty taki nerwowy dzisiaj! I w mig dociera do mnie, że ta nerwowość, złość jest we mnie. I to o mnie chodzi. A pies zwyczajnie to przejmuje. To taka pokrętna (acz skuteczna!) droga poznania siebie, uświadomienia sobie swoich emocji.
Mieliście/macie jakieś problemy? Jak sobie z nimi radzicie?
Antek trafił do nas do domu jako dorosły pies. Młody, ale dorosły. Miał już swoje przyzwyczajenia i schematy zachowań, które trudno zmienić. Jest też bardzo charakterny.
Nie znam jego przeszłości, ale z różnych przesłanek wnioskuję, że musiał walczyć o swoje a czasem też zbierał cięgi. Dlatego zdarza się, że reaguje w nieprzewidywalny, nielogiczny mogłoby się wydawać sposób. Na przykład rzuca się do ataku na starszych mężczyzn idących o lasce lub w przerażeniu kuli się na dźwięk zwijanej w kulkę reklamówki.
Na początku to ‘nieprzewidywalne’ zachowanie było problematyczne, zwłaszcza gdy wiązało się z agresją. Teraz już wiemy co może wywołać u niego takie reakcje, jesteśmy uważniejsi i reagujemy zanim sytuacja może stać się problematyczna.
Choć wizyty u weterynarza do teraz stanowią problem. Antek jest niezwykle zwinny i prężny. Weterynarza zaś uznaje za największe zagrożenie. Walczy na śmierć i życie przy okazji każdego szczepienia. Ale udało się i na to znaleźć sposób. Korzystamy z wizyt domowych ‘z zaskoczenia’. Czekamy z Antkiem przy wejściu, odwróceni tyłem do drzwi. Pan weterynarz wpada do domu, robi zastrzyk w kilka sekund i wyskakuje zanim Antek zdoła wyłuskać się z mojego uścisku i rzucić do ataku. Działa!
Masz jakąś radę dla osób, które myślą nad adopcją psa?
Jeśli tylko jest w Was taka myśl – przygarnijcie psa! Nawet jeśli będzie miał czekać na Was długie godziny, aż wrócicie z pracy, to zawsze milion razy lepiej, niż w schronisku nie czekać na nikogo, nigdy. Mogłoby się wydawać, że adopcja psa to altruistyczny, dobry uczynek czyniony psu. Ale szybko zdacie sobie sprawę, że ilość pozytywnej energii, miłości i mądrości, którą otrzymacie w zamian jest nieporównywalnie większa. Nie myślcie dłużej, adoptujcie!
Jak Wam się podobał ten wpis? Ja od razu się przyznam, że należy do moich naj naj najulubieńszych. Będę Wam też ogromnie wdzięczna za udostępnienie go na Facebooku. Wiele osób nadal boi się adopcji psa ze schroniska i w ogóle nie bierze tej opcji pod uwagę, co gorsza często decydując się w zamian na kupno parayorka czy pseudolabka, z szemranego miejsca, za kilkaset złotych. Mam nadzieję, że mój post pomoże choć trochę zmienić to przekonanie.
Jeśli Wy też macie na koncie jakąś psią historię miłosną, koniecznie podzielcie się w komentarzu – zróbmy z tego posta najbardziej podnoszące na duchu miejsce w całym Internecie. A może dopiero się zastanawiacie, czy to droga dla Was? Tak czy inaczej dajcie znać, postaram się poprosić moich bohaterów (tych ludzkich, nie psich), żeby w razie potrzeby odzywali się w komentarzach.
[sc name=”Banner”]
80 thoughts on “Adopcja psa – 11 wzruszających historii, czyli miłość krąży wokół nas”
Och, jaki cudny post <3 Moim najszczęśliwszą blogową działalnością jest właśnie taka, w której bezpośrednio przyczyniłam się do adopcji psiaka :)
Sama też nigdy nie lukruję adopcji – na 4 tylko jedna przebiegła u nas bezproblemowo. Jednak nie zamieniłabym tych zwierzaków na żadne inne <3 A poza tym to są problemy, które nie dotyczą wyłącznie psiaków z drugiej ręki. Wiele rzeczy da się ułożyć i później takie relacje są jeszcze cenniejsze :) Uściski od mojej gromady!
Jak ja mogłam o Tobie zapomnieć, aaaa! Muszę zrobić drugą część koniecznie! I tak, masz rację zdecydowanie – każdy pies ma swoje problemy, z adopcji czy nie. Chrupek jest chyba najmniej problematycznym z moich psów, a wcześniejsze były rasowcami z hodowli.
Świetna lektura. Lubie przejrzeć coś w przerwie do kawy, a kolejne przepisy na jaglane naleśniki czy rady o porządkowaniu szafy były już trochę męczące. Bardzo liczę na koleją część. Z bloga wnioskuję, że jesteś raczej „psiarą”, ale może małe odstępstwo i tym razem krótkie historie o adpocji kociaków? Chętnie przeczytałabym też rozmowę z behawiorystą na podobne tematy. U mnie w domu przez wiele lat był pies znajdek – wygrzebany z kartonu upchniętego w śmietniku – najmądrzejszy i najbardziej empatyczny pies na świecie.
A czy może masz wiedzę, czy istnieją gdzieś w internecie artykuły naukowe o zwierzakach domowych, do których zwykły śmiertlenik z innej branży miałby dostęp? Zastanawiam się obecnie nad przygarnięciem kociaka, a jako że zawsze były u mnie psy próbowałam poczytać coś sensownego w internecie i… odbiłam się od ściany ekspertów z grup społecznościowych i artykułów w-kółko-o-tym-samym… :(
Kurczę, znam dobre psie blogi, ale kocich nie, bo o kotach rzadko czytam. Znam blog Kocie Porady, bo poznałam na jakiejś konferencji autora, Mieszka, ale to tyle jeśli chodzi o moją wiedzę na temat kocich źródeł. Ale może ktoś coś podpowie? Dzięki wielkie za miłe słowa!
rudomi.pl – chyba najfajniejszy i najbardziej znany blog o kotach, kirdyś nawet wygrał bloga roku – polecam, piękne zdjęcia i dużo ciekawych tematów.
Razem z mężem adoptowalismy dwa koty, oba bez łapek. Pierwszego poznaliśmy na spontanicznym spacerze który skończył się na wystawie kociaków z fundacji. Mieliśmy wtedy bardzo małą przestrzeń mieszkalną, co okazało się dobrym warunkiem na dom dla starszej kotki bez tylnej łapki, która została znaleziona w śmietniku i nikt nie chciał się podjąć jej adopcji. Jej miłość i ciepło okazały się nie do opisania. Po kilku latach nasze lokum znacznie się powiększyło, i wtedy znów przydarzyła się okazja adopcji, tym razem 3 miesięcznego kociaka, również bez tylnej łapki, którego szanse na znalezienie domu były bardzo małe. Bez wahania uznaliśmy że jesteśmy w stanie zaopiekować się dwojgiem. Wiem, że kot to zupełnie inna obecność w domu niż pies, ale ich energia, wyczuwanie moich nastrojów i wspólne wieczory spędzone na tuleniu oraz pokłady miłości jakie mają w sobie bardzo zmieniają miejsce w którym mieszkamy w dom. A ich brak tylnej łapki stał się dla nas taka normalnością, że dziwnie czasem patrzy mi się na pełnosprawne koty ;)
W całej tej gromadce brakowało mi właśnie historii Weroniki z Mavelo i jej psiej gromadki <3 Byłoby super, gdyby ukazała się druga część z kolejnymi historiami :)
Post w samą porę, właśnie tydzień temu adoptowaliśmy z krakowskiego schroniska suczkę husky :) dopiero kilka dni, a była to najlepsza decyzja ever! Pozdrawiam :)
Świetny, wzruszający tekst! Ja sama nigdy nie planowałam adopcji psa (zawsze byłam kociarą), ale po ostatniej akcji Adoptuj Warszawiaka stwierdziłam, że chcę adoptować podopiecznego któregoś ze schronisk. Oczywiście muszę to wszystko jeszcze pod każdym względem milion razy przemyśleć. Ale te psie historie utwierdzają mnie w przekonaniu, że naprawdę warto! :)
Cudowny wpis! Ja też mam psiaka-adopciaka. Zorka została znaleziona w śniegu na Podlasiu, na szczęście nic jej nie bylo poważniejszego i jest z nami od kiedy miała (na oko) 1.5 miesiąca. Jest to nasz pierwszy pies, nie do końca planowany – po prostu kiedy zobaczyliśmy z chłopakiem jej zdjęcie na stronie fundacji dla szczeniaków Judyta, zadzwoniliśmy pod wpływem impulsu i to była najlepsza decyzja ostatnich lat! Zorka jest psem dość nadpobudliwym, potrzebuje dużo ruchu mimo że nie jest duża (11 kg). Biegamy z nią, nauczyliśmy ją też biegać przy rowerze. Mamy dość duży problem, chociaż powoli się wyprostowuje, z żarciem-wydaje nam się, że od maleńkiego musiała zjadać śmieci i dlatego bardzo łapczywie reaguje na jedzenie. Poza tym jest dość austystyczna – nie lubi ciasnych miejsc pełnych ludzi i hałasu, bo nie umie sobie wtedy poradzić z emocjami. No i panikuje w samochodzie. Ale to wszystko powolutku prostujemy :) Dodam, że mieszkamy w 27 metrowej kawalerce w bloku – totalnie się zgadzam co do tego, że nawet jak się pracuje na etat (jak my – Zorka od małego zostaje w domu na ok. 9-10 godzin), to psu jest dużo lepiej na własnej ciepłej kanapie pachnącej pańcią i pańciem, niż w klatce! Całusy dla psiurów, ja właśnie próbuję namówić chłopaka na drugiego psa – tym razem nie szczeniaka, ale takiego właśnie młodziaka ze schroniska;)
Hej!
Podobno nadpobudliwe, nadzwyczaj energiczne psy wcale nie potrzebują się „wybiegać”. Potrzebują wyciszenia i nauki radzenia sobie z emocjami. Też niedawno się tego dowiedziałam, więc jeśli cię to interesuje, to wpisz w google hasła typu „samokontrola u psa”, „nauka wyciszania psa” „zabawy węchowe dla psa” itp. U mojego działa, szczególnie samokontrola :) Chociaż wydaje mi się, że dłuższy spacer raz dziennie też jest ok, widocznie wszystko zależy od psa.
Asiu!
Wspaniały wpis! Jesteś dobrą osobą, a bohaterowie artykułu to prawdziwi Bohaterowie przez wielkie B!
Jako osoba na co dzień szukająca domów zwierzętom wiem, że ludzie coraz bardziej otwierają się na adopciaki i rośnie w społeczeństwie świadomość konieczności tego typu pomocy-a Ty wspierasz to w piękny sposób-wiedza i propagowanie.
Sama mam adopciaka, moja historia jest o tyle śmieszna, że Bora sama do mnie przyszła i chociaż z mężem zarzekaliśmy się, że nie możemy mieć psa-bardzo dużo pracujemy, wyjeżdżamy, nie mamy czasu, a jak mamy to lubimy po prostu leżeć na kanapie i być razem-to okazało się szybko, że na kanapie najlepiej leży się we troje<3
ściskam serdecznie wszystkich futrzastych i dziękuje Właścicielom za bardzo ważny głos i za brak lukru!
Asia, wielka swietna robota!
To teraz ja podziele sie z Wami historia moich 5 psiaków, z domu rodzinnego, kazdy przybłeda. Przedstawiam Rena, Sare, Barniego, Fika i Arii :)
Ja tez wychowałam sie w domu z 5 psami i kazdy był przybłędą, tylko jeden był z „rodziny zastepczej” czyli posrednio ze schroniska.
Każdy z nich był allbo ostatni z miotu i niechviany, albo jakis fajtłapowaty itd. Tym sposobem, dostałam na 17 urodziny moja wielka miłość nie „prawie labradora” Rena, pózniej Sara- kolejny pseudo labrador – szarobury, bo tak brudny i szkieletorowaty ( prawie zagłodzona na śmierc) trafiła pod nasza bramke i dokarmiana regularnie, nie wiedziec kiedy została u nas ( co prawda cała sie nam ostro we znaki bo zachowywała sie jak Marlej z filmu, rozgryzając wszystko). Jednak po tym jak nauczylismy sie ją „wybiegiwać” by spozytkowała nieco energii, nieco jej przeszło. Barni – wsponiany na poczatku mis ze rodziny zastepczej, Mam straszna historie, ale jest wspaniały! Jako małe zwierzatko zosał przywiazany do drzewa gdzies w okolicach Gdanska, tam znaleziono go i zabrano do Schroniska, stamtąd zabrała go starsza pani, ktora niestety nie miala siły na wielkiego misia, wiec wielgachny pies nie mial okazji wyszalec sie jako maly piesiek, wiec gdy go dostalismy odbierajac go od wolontariuszki w krakowie ( wiec przejechal cała Polske!) mielismy kulke puchu pełna szczeniaczkowej energi!! Jest wspaniały a wtulanie sie w niego to niezwykla przyjemność. Mamy w kolekcji jeszcze Fika:) To jamnik długowłosy (mieszanka, kundelek) z przetraconą szczęką, którego dzieci na targu w zimie musiały komus oddac bo rodzice kazali im go utopić. Tym sposbem Babcia wróciła zamias z warzywami w siatce to z pieskiem na rece i tak został dzielny druh. I nasz ostatni nabytek Arii, jak ja to mówie LUMPOJORK, czyli mieszkanka grzywacza chinskiego z jorkiem, czyli mała słodka pokraka z zadługa szyja, najmodrzejszy mały piesek ever! Ostatnia z miotu nik jej nie chciał, groziło jej schronisko i tak do nas trafiła. Nie raz jade z Warszawy do Domu specialnie dlatego, ze teskni mi sie zaa PSAMI!
Gdybym nie zyła ciagle na walizkach, na pewno wziełabym do siebie zwierzaczka. Oprócz schroniska sa na FB grupy np Zaadoptuj labradora. Przygarniete uratowane zwierzątka sa najwdzieczniejsze. Dzieki tej zgrai psiaków miałam najlepsze dziecistwo i nastoletnie czasy !
Dziękuje Ci Asiu, za ten wspi i za to, ze uświadamiasz innych, ze nie warto kupowac zwierzaków z hodowli, a lepiej przyjac pod dach takie kochane wdzieczne kundelki!
Usciski!!
Ale super <3 Tylko sprostuję - nie napisałam nic o kupowaniu z hodowli, pisałam o pseudohodowlach, w których wiele osób nie widzi nic złego, "bo po co przepłacać".
Ja średnio co drugi dzień myślę o adopcji psiaka i to już od dobrego roku… przeglądam ogłoszenia trzech schronisk, w jednym chcialam zostać wolontariuszką, ale niestety ze względu na remont nie przyjmują nowych osób.
Ciągle jednak racjonalna część mnie bierze górę i obawiam się wielu rzeczy związanych z adopcją. Domyślam się, że jakbym miała już tego psiaka to nie przejmowałabym się tym, że trzeba wyjść na spacer, wydać pieniądze na pieska zamiast odłożyć na podróż, czy skrócić urlop, bo ktoś czeka na mnie w domu, ale jak teraz o tym myślę to się zastanawiam, czy jestem osobą, która powinna mieć psa… ECH, DYLEMATY ;)
Czasem życie decyduje za nas – nigdy nie wiadomo czy nie znajdziesz jakiegoś psa/kota na ulicy czy w lesie i nie zdecydujesz się na adopcję pod wpływem chwili :)
Świetny post!
Ja niestety nie mam chwilowo warunków na psa, ale od razu daję tu w komentarzach apel: poza psiakami można też przygarnąć kota, czy świnki morskie z laboratorium farmaceutycznego (SPŚM w Warszawie, współpracuą z Paluchem). Mam w domu taki właśnie egzotyczny adopciakowy duet, a nawet nie lubię kotów! ;)
Piąteczka! :) Ja też mam kota zupełnie z przypadku (przybłąkał się od sąsiadów, którzy go mieli gdzieś, odkąd urodziły im się dzieci, i nie chciał sobie iść :D), a generalnie naprawdę nie znoszę kotów! :D Ale cieszę się teraz, że go mam, bo nie mam na razie warunków na psa (jestem sama, pracuję po 10-11h)- związek z kotem jest trudniejszy, w moim przypadku nieco toksyczny ;), ale jest na kogo przelać miłość i jest też ktoś, kto na nas czeka (chociaż udaje, że nie;))
Ten wpis bardzo mnie wzruszył, miałam w domu rodzinnym pieskę ze schroniska w Józefowie, która była z nami 16 lat- absolutnie najcudowniejszy pies w całym Wszechświecie! Wiem też, że jeszcze kiedyś NA PEWNO będę miała psa, i mam nadzieję, że będzie mógł to byc taki Bobik- ta historia rozczuliła mnie najbardziej! <3
Ale cudowne historie i fantastyczni ludzie! Niesamowicie miło robi się na sercu czytając to wszystko.
Też mamy adopciaka – a w zasadzie znajdę :) Guča to kundelek, którego znaleźliśmy (jak niektórzy mogą się domyślać po imieniu) w Serbii, w małej festiwalowej wiosce Guča. Wybraliśmy się tam w sierpniu zeszłego roku na Festiwal Trąbki na dwa wielkie samochody w dziesięć osób. Mieszkaliśmy na pace samochodu i chodziliśmy brać prysznic na posesję obok naszego postoju, gdzie na czas trwania festiwalu zbudowano ze szlaufu i plandeki samochodowej prowizoryczny prysznic. Drugiego dnia na 50 metrowej trasie samochód-prysznic w przydrożnym rowie mignęła mi biszkoptowa kulka. Serce drgnęło, ale będąc 1500km od domu pomyślałam „że jak będę wracać za 20 minut, a ten szczeniak w dalszym ciągu tu będzie – to biorę go do 'swoich’ i się zastanowimy co dalej”. Oczywiście, piesek dalej siedział w rowie – miał około dwóch miesięcy i wyglądał jak mały labrador. Pytaliśmy mieszkańców z okolic czy coś o nim wiedzą, prosiliśmy, żeby się nim zaopiekowali – wszyscy odmówili. A ja i mój chłopak stwierdziliśmy, że nie zostawimy – bierzemy!
Mieszkał z nami przez kilka kolejnych dni w samochodzie i był wyjazdową maskotką. Byliśmy u lokalnego weterynarza po karmę i obrożę – nie chciano nam wydać książeczki ani zaszczepić psiaka. Było to warunkiem przeprowadzenia go przez granicę w legalny sposób. Nie mogliśmy go zostawić – zaryzykowaliśmy i przeszmuglowaliśmy go przez granicę UE :O Stanie na granicy przez ponad 3h, piszczący szczeniak, którego się ukrywa pod kocem, kontrole, modlenie się aby straż graniczna nie kazała nam wychodzić z samochodu (co robili z co drugim samochodem przed nami), walące serce i łzy ulgi, kiedy się udało. Dużo, duuuużo emocji, które sprawiły, że łączy nas silna więź. I tak piesek trafił na Mokotów :)
Chyba przez nasze wspólne początki – Guča uwielbia jazdę samochodem, więc często wybieramy się na przejażdżki, a i wizja pierwszych wakacji nie maluje się jakoś strasznie. Odkąd piesek pojawił się w domu staliśmy się bardziej odpowiedzialni, a te kilka spacerów dziennie stało się fajną rutyną. Nieocenieni są inni psiarze, których spotykamy na swojej spacerowej trasie. Super znajomości i dużo dodatkowej wiedzy.
Guča jest teraz prawie rocznym przerośniętym jamnikiem (a wszyscy mówili, że ma TAAAKIE duże łapki – labrador jak nic hahah) i oprócz tego, że jest najbardziej uroczym psem na świecie, nie zawsze jest różowo. Piesek uwielbia mnie podgryzać, nie robi tego nikomu innemu poza mną i czasami robi to bardzo mocno. Na spacerze musimy rozglądać się na około non stop – bierze do pyska, a czasami i je absolutnie WSZYSTKO co nawinie się po drodze. Sporadycznie zdarza mu się zeżreć jakiś kabel albo nóżkę fotela ;) Przed wyjściem z domu trzeba chować wszystkie potencjalne ofiary :)
Wszystko jednak sprowadza się do tego, że wzięcie go pod dach było najlepszą decyzją na świecie. Nie wyobrażam sobie życia bez tego psa!
Dzięki Asiu za te wszystkie historie!
Przepiękne historie i pełne miłości! Sama miałam przez 17 lat pieska ze schroniska, którego adoptowaliśmy dosłownie chwilę przed uśpieniem go przez weterynarza w schronisku z powodu… Zbyt dużej ilości psów w schronisku…..
Od tamtego czasu minęło ponad 20 lat, a taka redukcja psów poprzez uśpienie nadal jest standardem….
Obecnie mam koty. Wszystkie po przejściach/ z ulicy / ze schroniska i na początku było ciężko, ale koty, które się kocha po tym jak sie oswoiły i nam zaufały odwdzięczyły się dokładnie tym samym – masą miłości.
Niestety jako osoba, która była na wolontariacie w schronisku, naoglądałam się baaardzo przykrych i czasem absurdalnych sytuacji z oddawaniem zwierząt, bo kot miauczy albo pies nie daje się dzieciom ciągnąć za ogon i za uszy….
Najsmutniejsze jednak były sytuacje, kiedy do schroniska trafiały psy babci/dziadka/cioci czy kogokolwiek kto umarł a nowy właściciel zwierzęcia odziedziczonego po krewnym momentalnie oddawał go do schroniska. Możecie sobie wyobrazić psa po 12 latach z kochającym właścicielem w domu, który trafia do boksu pełnego psów….
Wspaniały post! Uroniłam niejedną łezkę ze wzruszenia! Naprawdę świetny pomysł na wpis :) Chętnie podzielę się też moją historią:
Rollo trafił do nas trochę przypadkiem, a trochę z namysłu. Pomysł adopcji pieska przedstawiałam chłopakowi regularnie, podkreślając, jakie to dla mnie ważne i starając się go przekonać. Wspólnie określiliśmy warunki życiowe, które musimy spełnić, zanim taką decyzję podejmiemy. Kiedy już do tego doszło, ustaliliśmy, że no dobrze, od tego momentu możemy zacząć rozglądać się za naszym psem. Był koniec października i nastawialiśmy się raczej na to, że na wielkie zmiany czas nadejdzie pewnie po nowym roku. Jednego dnia dostałam wiadomość od siostry z linkiem do posta ze szczeniakami do adopcji. Zostały uratowane z interwencji, razem z mamą mieszkały w chlewiku i karmione były resztkami jedzenia… Jeden piesek szczególnie wpadł mi w oko, szybko pokazałam go Krzysztofowi i zadzwoniłam, żeby umówić się na spotkanie.
Jechaliśmy na Wszystkich Świętych do domów i po drodze wstąpiliśmy do hoteliku, gdzie przebywały szczeniaki. Dowiedziałam się, że po moim telefonie dzwoniło też kilka osób pytając o tego samego pieska. Na dzień dobry dostałam na ręce wystraszoną, śmierdzącą kulkę i pytanie: To co, bierzecie? No to jak można było odmówić…
Najbardziej lubimy razem LEŻEĆ NA KANAPIE :D Ale nie przyszło to tak od razu! Kiedy Rollo miał mniej więcej 6 miesięcy, zaczął przeżywać swój okres buntu. Odsuwał się od nas, trzymał na dystans i nie był zbyt szczęśliwy, kiedy go głaskaliśmy. Moja mama zaczęła nazywać go indywidualistą – jeśli bliski kontakt, to tylko kiedy miał na to ochotę, a było to bardzo rzadko.
Na szczęście ten okres minął i Rollek stał się tulaśny. Garnie się do nas i zawsze położy się w ten sposób, żeby chociaż kawałkiem się z nami stykać.
Pojawienie się psa, jak już padło we wpisie, na pewno reguluje plan dnia i tryb życia. Jestem osobą, która uwielbia mieć wszystko zorganizowane czasowo, dlatego dla mnie jest to po prostu kolejny element do wzięcia pod uwagę. Krzysztof ma z tym trochę więcej trudności, ale przyzwyczaja się do tego, że mamy nowe obowiązki.
Oczywiście, więcej się ruszamy, a ponieważ mieszkamy na czwartym piętrze, bez windy, pozytywne efekty widzimy na wadze i w lustrze ;) I chociaż zawsze wydawało mi się, że jestem raczej leniuszkiem i unikam zbędnej aktywności fizycznej, nagle odkryłam, że spędzanie czasu na zewnątrz z pieskiem daje mi bardzo dużo radości.
Problemy, niestety, spotkały nas niemal od samego początku. Po niedługim czasie od adopcji Rollo zaczął wymiotować, najpierw sporadycznie, w końcu coraz częściej. Kilka weterynarzy, miesięcy, coraz bardziej specjalistycznych karm i setek wydanych pieniędzy później udało się go zdiagnozować. Okazało się, że nasz malec ma skomplikowane zapalenie żołądka i całkiem prawdopodobne, że w pewien sposób będzie miał je zawsze. Leki potrafią łagodzić objawy, kiedy odstawimy tabletki, ryzyko nawrotu jest wysokie.
To wszystko było dla nas bardzo trudne. Żaden pies nie powinien chorować, ale szczeniaki są jeszcze bardziej narażone na tragiczne konsekwencje niezdiagnozowanych problemów. W pewnym momencie zaczynałam już tracić nadzieję, a bezsilność mnie wykańczała. Na szczęście obecnie sytuacja jest stabilna, a Rollek zachowuje się, jak gdyby nigdy nic ;) Po takim starcie jeszcze bardziej związaliśmy się z maluchem, a nasze radary niepokojących sytuacji i zachowań są szczególnie wyczulone.
Rollo sprawia też problemiki wychowawcze – zjadłby wszystko, co znajdzie na ziemi i nie radzi sobie z mijankami – kładzie się i czeka na poznanie nowego kumpla. Przez chorobę opuściliśmy wiele zajęć psiego przedszkola, potem zniechęciła nas behawiorystka, która stwierdziła, że bez podania kiełbasy, niczego go nie nauczymy. Ale w tym roku jedziemy na majówkę ze szkołą dla psów i mamy nadzieję, że wyniesiemy z niej nowe wskazówki ;)
Jestem zdania, że wszystkie możliwe wady posiadania psa nigdy nie przebiją zalet :) A adoptowanie piesków w potrzebie to jedno z lepszych działań, jakie można podjąć w życiu.
Wspaniały post, od razu robi się ciepło na sercu.
U mnie też jest piesek z drugiej ręki. Miałam złamane serce po rozstaniu i wiedziałam że potrzebuję psa. Jeździłam do różnych schronisk, ostatecznie znalazłam go w domu tymczasowym, nie była to miłość od pierwszego wejrzenia, nie wydawał mi się wtedy najpiękniejszym i najlepszym psem z wszystkich które były do wzięcia (co teraz mnie bardzo dziwi bo jest piękny i mądry i najlepszy zdecydowanie). Nieduży, stary (11lat) łysy kundelek z brzydkimi zębami ale masą radości. Gdy już był w domu to biegał po pokojach trochę zaskoczony, nie było problemów z oswojeniem się w nowym miejscu. Za miesiąc stukną nam razem dwa lata, a Reksio jest absolutnie wyjątkowy. Wytrzymuje bez problemu 8-10 godzin sam w mieszkaniu, lubi się miziać, jest bardzo delikatnym psem, wyczuwa moje nastroje. Zastanawiającym się nad adopcją radzę zwrócić uwagę na aspekt finansowy, wzięłam Reksia wiedząc że ma chorą tarczycę i mniej więcej co 12h muszę mu podawać lekarstwa, w międzyczasie doszła niewydolność serca, woda w płucach, problemy z wątroba oraz dermatologiczne, a telefon do weterynarza w najczęściej wybieranych kontaktach. Leki oraz badania dużo kosztują i decydujac się na adopcję (kota/psa/jakiejkolwiek żywej istoty) trzeba liczyć się z tym że w pewnym momencie trzeba będzie ponieść duże koszty z tym związane, czasem odpuścić nowy ciuch a czasem wakacje. Reksio jest teraz moim najlepszym przyjacielem i patrząc na jego problemy zdrowotne tym bardziej cieszę się i czuję wielką ulgę że jest ze mną a nie w schronisku, dlatego polecam pieseczki z bidula!
Uwielbiam ten post❤️ Adopcja mojego psiaka zaczęła się od obietnicy mojego taty, który po długich błaganiach mojej siostry zgodził się na psa pod warunkiem, że bedzie kontynuowała swoją naukę. Ja oczywiście także chciałam psa jednak nie zależało mi na tym tak bardzo jak mojej siostrze, jednak zgodziłam sie na niego tylko pod warunkiem, że bedzie to pies ze schroniska. Gdy przyszły wakacje, papiery do szkoły złożone, rozpoczęły się poszukiwania psa jak narazie na stronie internetowej schroniska, czytanie książek, poradników i artykułów. Następnie pod koniec wakacji, gdy wszyscy powróciliśmy do naszego rodzinnego miasta udaliśmy się do schroniska w poszukiwaniu małego,starszego i mało energicznego pieska ze względu na małe mieszkanie i,prace i szkołę. Spędziliśmy tam prawie cały dzień oddając psy, które zaciekawiły nas w Internecie i już mieliśmy adoptować jednego z nich jednak ktos nas o chwilę wyprzedził.Tak więc przyjechaliśmy tam kolejnego dnia i przechodząc obok boksu, zauważyłam psa stojącego na budzie wpatrywał się we mnie spokojnie, gdy przyłożyłem rękę polizała mnie, wtedy pomyślałam może to jednak ona, następnie był spacer, chwila zapoznania i zastanowienia i decyzja bierzemy ją, ale narazie tylko na jednen dzień, tak się wszyscy w niej zakochaliśmy, że już nigdy wiecej tam nie wróciła. Nasz planowany mały, straszy piesek okazał się byc dość młoda, pełna engrii Luną, która odmieniła moje zycie oraz całej mojej rodziny, pokochała ją nawet moja babcia, która naprawdę nie przepada za psami . Pół roku po jej adopcji odwiedziłam się o psiej drużynie sportowej w moim mieście, zapisałam się i całkowicie wsiąkłam w psi świat. Dzięki niej poznałam wspaniałych ludzi, świetne tereny wokoło mojego miejsca zamieszkania, przejechałam z nią parwie cała Polskę i spędziłam chyba najlepszy czas w moim życiu. Historia trochę przydługa, ale chyba jedna z najważniejszych w moim życiu.
Cudny wpis! udostępniam na facebooku, bo jest temat bliski memu sercu :-)
Nasza historia jest opisana na blogu schroniska, w którym jestem wolontariuszką. Ja to ta od Telmy i Mani :-)
http://oczami-bezdomnego-psa.blogspot.com/2015/09/nasi-nie-tylko-szukaja-domow-sami-je.html
Naprawdę świetny post, aż zmusił mnie do skomentowania go i napisania historii mojej podopiecznej :)
Kilka lat temu w domu rodziców pożegnaliśmy naszego poprzedniego czworonoga – owczarka niemieckiego. Nie o nim to jednak historia, ponieważ dokładnie tego samego dnia, kiedy odszedł od nas poprzedni pies, przygarnęliśmy ze schroniska kolejnego, a dokładnie 4-5 letnią suczkę Torę (wtedy jeszcze Enedę). Mój tata stwierdził, że podwórko bez psa to nie jest prawdziwe podwórko, dlatego szybko otworzyłam stronę internetową tutejszego schroniska i wybrałam dwukolorową, dostojnie wyglądającą psinkę.
Kiedy ją odebraliśmy, była chyba tak bardzo zafascynowana światem za ogrodzeniem schroniska, że nie okazywała strachu przed ludźmi, natomiast, kiedy dotarliśmy już do domu to znacząco zmieniła swoje zachowanie. Widać, że została mocno skrzywdzona w przeszłości, do tej pory (a mamy ją już prawie 6 lat) ma pewne obawy przed ludźmi, strasznie boi się wody (ucieka kiedy nawet podlewamy podwórko lub choćby wylewamy wodę z jej miski). Wybrała sobie również mnie na swojego można powiedzieć opiekuna, zawsze kiedy dzieje się coś według niej niepokojącego, po prostu chowa się za mnie.
Widać jednak, że jest niesamowicie wdzięczna za przyjazny dom, jest taką naczelną przylepą do wszystkich :) Zawsze kiedy jestem na zewnątrz, lub wychodzimy na spacer, przymila się do mnie, wręcz żądając aby ją miziać za uchem. Nie jest najpiękniejszym psem na świecie, śmieję się, że jest odrobinę koślawa (ma dość wyraźny problem z biodrami), ale jak widzę ile przyjemności sprawia jej przyjazny dotyk to zaraz pojawia się u mnie szeroki uśmiech i ciepłe uczucie w serduszku :)
Od prawie roku żyjemy w trójkącie – mój Mąż, naszą Mila i ja. Bez psa w domu wytrzymałam tydzień. No półtora. Byłam z moim pierwszym psem na spacerze, gdzie dostała udaru i nagle odeszła. Na nic reanimacja, na nic sztuczne oddychanie… Wróciłam do domu z moją psiną i obiecałam sobie, że nigdy więcej.
Nigdy więcej trwało jakiś tydzień. Razem z moim Chłopakiem, a teraz już Mężem podjęliśmy decyzję, że teraz albo nigdy. Nie mieszkaliśmy nawet razem a zdecydowaliśmy się na adopcje psa. Zobaczyliśmy ją w Internecie. Ją i Jej brata. My wzięliśmy Sunie, a nasz najlepszy Przyjaciel drugiego Łobuza.
Zwierzaki miały w dniu adopcji ok. 8 tygodni. Z pracy zwalnialismy się na zmiany, żeby Mała miała możliwość pójścia na spacer co 2-3godziny. Sikanie tylko na spacerach opanowała do perfekcji w ciagu 3 dni(do tej pory jestesmy w szoku!). Jedynie samochod, i wysocy mężczyźni (głównie bruneci) od początku budziki lęk. A widok auta na światłach awaryjnych był znakiem do ucieczki.
Teraz jest już lepiej. W samochodzie co prawda jest powódź, ale prócz tego nie możemy narzekać.
Schody zaczęły się jak zaszła w ciążę, nagle zrobiła się agresywna i broni domu jak i domowników. Sterylizacja trochę pomogła, ale zdaje sobie sprawę że największa prace musimy wykonać sami.
Adopcja to najpiękniejsza przygoda jaką może spotkać człowieka. Czekam codziennie, aż po powrocie z pracy poczuje ten zimny kochany nos na swojej szyi. Długie spacery, rzucanie patyka, kopanie w piasku to najwieksze przyjemnosci naszej Psiny.
I muszę się przyznać, że oszalalam na Jej punkcie. Muszę, po prostu muszę kupować Jej coraz to nowe zabawki, gadżety, akcesoria i smakołyki. Dawanie Jej prezentów jest moim hobby ?
Ale się poryczałam…
To i ja dorzucę naszą historię. Limę zgarnęliśmy z warszawskiego Palucha, dawno dawno temu ;) Wyskoczyła z klatki jak szalona i w tej ekscytacji niechcący wycelowała pyskiem w twarz mojego partnera, zostawiając mu krwawy ślad pod okiem. Tak się zaczęło… Miała wtedy około 7 miesięcy i była totalnym wulkanem energii, poruszała się bardziej jak kangur niż pies, głównie w pionie ;) Zmobilizowała nas do codziennych spacerów z dwoma piłkami czy frisbee rzucanymi naprzemiennie przez jakieś pół godziny, tylko to było w stanie w końcu ją spowolnić! Kochała wszystkich, skakała na każdego człowieka z dużym impetem, do upadłego szczekała z radości, gdy ktoś przychodził w gości, do psów podbiegała z piskiem radości ale jednak i strachem, wywracając się od razu do góry brzuchem. Była zbyt szalona, żeby zabrać ją do knajpy, czy w gości. Tylko spuszczona ze smyczy miała szansę się wyszaleć, za to złapanie jej z powrotem było zabawą w kotka i myszkę. Miała różne lęki, w tym separacyjny. Na początku nie dawała się dotykać oprócz głasków po głowie. Dotykanie łapek czy brzucha kończyło się agresją i ranami kłutymi… Poszliśmy do psiej szkoły, bo słabo sobie z tym wszystkim radziliśmy. Główną rzecz, którą z niej wynieśliśmy to większe zrozumienie tego, o co chodzi psu. Zaczęliśmy widzieć, że Lima jest agresywna tylko kiedy bardzo się boi albo wyczuwa nasze złe emocje. Lepiej zrozumieliśmy jej potrzeby. Stopniowo, z dnia na dzień nasze wspólne życie stawało się coraz łatwiejsze. Bardzo dużo podróżowaliśmy, jeśli się dało to z psem – samochodem, pociągiem, pks-em. Na początku wymiotowała i stresowała się w aucie, ale udało się przyzwyczaić. Przy dalszych wyjazdach zostawialiśmy ją u rodziców, czasami w psim pensjonacie w lesie. Ale kiedy zaczęliśmy myśleć o kolejnej dłuższej podróży doszliśmy do wniosku, że pies jest częścią naszego życia, więc powinien być też częścią naszej podróży. W ten sposób przesiedliśmy się na rowery z przyczepką i popedałowaliśmy do Grecji. Powiem tylko tyle, że pierwsze dwa dni zastanawialiśmy się, w co się wrobiliśmy. A potem każdego dnia było coraz lepiej i w ten sposób spędziliśmy dwa miesiące w drodze, kolejne osiem na wolontariatach i podróżowanie z Limą stało się dla nas taką normalką, że zabraliśmy ją dalej i do Stanów, a potem w kolejny rok przygód w Portugalii. Morał z naszej historii jest taki, że „if there’s a will, there’s a way”. Gdybyśmy poddali się po pierwszej, drugiej, czy trzeciej próbie nasz pies nie nadawałby się do jeżdżenia samochodem, do siedzenia w knajpach, do mieszkania u obcych ludzi, do jeżdżenia w przyczepce, etc… W tej chwili robimy razem prawie wszystko. Nadal mamy swoje ograniczenia, ale dajemy sobie z nimi radę. Wiadomo, wszystkie strony musiały się trochę dostosować – choćby przez jej lęk do wystrzałów zmieniły się nasze imprezy noworoczne. Bardzo więc zachęcamy do adopcji o ile tylko jest w was chęć, żeby się w to trochę zaangażować. My sobie już bez zwierząt nie wyobrażamy życia i nieśmiało zacieramy ręce na kolejne…
Jestem pod wrażeniem Waszego zaparcia i determinacji! Piękna historia! :)
Ja bym chciała zgłosić pomysł na kolejne zawodowe dziewczyny. A mianowicie behawiorystka! Ja jeszcze niedawno nie wiedziałam kto to taki, więc myślę, że może znaleźć się trochę osób, których to zainteresuje. Poza tym w takim wywiadzie można by przemycić kilka kwestii dotyczących wychowania psów, co też być może otworzyło by niektórym osobom oczy i ich zainteresowało. Polecam tematy takie jak: nadpobudliwość u psów, klatki kennelowe, psia kultura (o której był ostatnio u ciebie wpis, ale temat można by rozszerzyć. Np. ja jako posiadaczka szczeniaka mogę powiedzieć, że ludzie którzy zachodzą mnie od każdej strony i głaszczą mojego psa bez jakiegokolwiek pytania są irytujący. Z jednej strony dobrze, bo socjalizacja, ale z drugiej strony uczę mojego psa opanowywać emocje. A piszczący, gadający i głaszczący ludzie mi nie pomagają.)
(Mam też drugą propozycję, nie związaną z psami, ale od razu napiszę – fizjoterapeutka :) Są też psi fizjoterapeuci, ale tutaj mam na myśli akurat takiego ludzkiego ;))
Ja nigdy nie miałam psa ze schroniska. Ale też nigdy nie miałam z hodowli czy pseudohodowli. Zawsze były to znajdy, przybłędy albo szczeniaki wzięte po prostu od kogoś. Odkąd zamieszkałam z mężem myślałam o psiaku ze schroniska, ale ostatecznie też wzieliśmy psine po prostu od kogoś. Nie uważam, że jest to gorsza forma pomocy. Gdyby nikt ich nie wziął, psiaki i tak trafiłyby do schroniska, albo ktoś pozbył by się ich jeszcze w gorszy sposób.
Jednak ja od początku wiedziałam, że chce szczeniaka albo młodego psa, góra 2 letniego. Powody są dwa (prócz tego, że szczeniaki są rozkooooooszne :)). Po pierwsze szczeniaka łatwiej wychować. Ale od razu dodam, że to wcale nie taka łatwa sprawa (chociaż zależy jaki egzemplarz się trafi;)). Ja przez swojego łobuza kilka razy płakałam. Ale mam nadzieję, że to zaowocuje w przyszłości. Drugi powód to taki, że im pies młodszy tym prawdopodobnie dłużej ze mną zostanie (dłużej będzie żył). To okropne przywiązać się do psa i po 2, 3 latach go stracić. Miałam kilka psów w swoim życiu i odejście każdego bardzo przeżyłam. Ale wiem też, że gdy pies ode mnie odejdzie to nie ma co tracić czasu, trzeba pokochać kolejnego.
My od czerwca 2016 dzielimy życie z Sezamkiem? Mały kundelek w typie terriera, potrzebujący duuużo uwagi, którą często próbuje wymuszać. Jesteśmy w stałym kontakcie z behawiorystką, pracujemy też nad swoim zachowaniem, bo niestety często mu odpuszczamy, bo to nasz Synek-Adopciak? Ale kochamy go bardzo mimo jego wad.
My też adoptowaliśmy psa. Ktoś bez serca w zimie na dużym mrozie wyrzucił piszczący worek koło lasu . Byliśmy na spacerze i jakoś ten worek bardzo nas zainteresował, znalazła się mała wyziębiona kuleczka i tak Kropek znalazł się u nas w domu. Nie jest to pies który grzeszy pięknością ale nadrabia ciepłem, łagodnością sympatią i tym pism spojrzeniem.
Zastanawiam się co ludźmi kieruje zmuszając do śmierci małe stworzonko – głupota czy bestialstwo, a może mieszanka ?
Wydaje mi się, że jak ktoś jest w stanie zrobić coś takiego to musi być socjopatą/psychopatą. Nie mogę uwierzyć, żeby normalny człowiek był zdolny do czegoś takiego.
Nie zamierzam tego w żadnym razie bronić, ale to wcale nie przesądza, że człowiek jest okrutny wobec innych ludzi. Niestety, wciąż w wielu miejscach traktuje się zwierzęta słabo, bo ludzie nie czują tego, że odczucia zwierzęcia mają znaczenie. To zawsze było mocno widać na wsiach – skoro zabija się krowę czy kury, to czemu nie zastrzelić po prostu psa, kiedy stanie się beużyteczny?
Coraz więcej osób albo uczy się, że prawa zwierząt to fakt, albo rodzi się z wrażliwością tego typu. Moi dziadkowie są starej daty, kochają zwierzaki, ale też nigdy nie hodowali trzody, nie mieli zwierząt gospodarskich, pracujących, są do tego ludźmi obytymi. No i są „miastowi”. W miastach zwierzę jest przede wszystkim przyjacielem, rzadko pełni rolę polegającą na ułatwianiu życia człowiekowi.
Ergo: często to nie jest tak, że ktoś krzywdzi zwierzę, bo frajdę sprawia mu jego cierpienie. Zwierzę jest krzywdzone, bo nie jest człowiekiem, więc jest rzeczą. Tyle tylko, że oddycha. To kwestia sposobu myslenia i systemu wartości, a nie zaburzenia psychicznego.
Tak jak mówię, nie bronię takich ludzi i uważam, że to mendy. Ale zdziwiłabyś się, ile spośród takich osób to kochający rodzice, dobrzy partnerzy, oddane swoim rodzicom dzieci. Podobnie jak zdziwiłabyś się, ile spośród całkowicie normalnie wyglądających na ulicy osób nie miałoby problemu z kopnięciem psa. Smutne, ale prawdziwe. Ale jako że to zmienia się wraz ze wzrostem świadomości, to liczę na to, że będzie tylko lepiej.
Często chodzimy na spacery niedaleko miejsca w którym wyrzucane są zwierzęta. I nie jest to kwestia tylko osób ze wsi, bo już kilka razy widziałam rejestracje „miejskie” z których wyrzucana jest reklamówka lub worek. Okrutne jest zostawienie małego zwierzaczka na śmierć w cierpieniu z zimna, pragnienia czy rozszarpania przez dzikie zwierzęta. Strasznie mi przykro że zwierzęta traktowane są jak śmieci, które wyrzuca się bo nie są potrzebne zamiast poświęcić trochę czasu na znalezienie szczeniakowi czy małemu kotkowi domu, zawsze też można humanitarnie oddać do schroniska.
Ale super post! Wszystkie psiaki piękne, ale Buba i Bobik <3<3<3 Ja również mam adoptowanego pieska – suczkę o imieniu Kundelsien – i była to najlepsza decyzja w moim życiu. Chociaż na początku nie było różowo… Została znaleziona przez dwie studentki na jednym z większych skrzyżowań we Wrocławiu, biegająca miedzy samochodami. Zadzwoniły do schroniska, żeby ktoś przyjechał zabrać pieska, ale że spieszyły się na jakiś egzamin, to na chwilkę podrzuciły suczkę do jednego z zakładów w instytucie, w którym pracuję. Zaczęły się gorączkowe poszukiwania nowego właściciela. Nikt nie chciał przygarnąć znajdy, pan ze schroniska już przyjechał… to była szybka i bardzo spontaniczna decyzja. Chociaż muszę ze wstydem przyznać, że moja pierwsza myśl to było "i ja będę mieć taaaaaakiego brzydkiego pieska?". Wiecie, marzył mi się jakiś dostojny malamut albo inny husky, hahaha. A tu takie niewymiarowe, za chude, uszy za duże, wyraz pyszczka rodem z Doliny Muminków. Teraz twierdzę, że moja Kundelsien jest najpiękniejszą suczką świata! Domownicy o mało mnie nie ukatrupili, jak przyniosłam ją do domu. A to był dopiero początek problemów… Wyobraźcie sobie najgorsze cechy, jakie może mieć pies. Mój je miał. Wszystkie. Nie potrafiła załatwiać się na polu – i jedyneczki i dwójeczki w domu, nierzadko na pościel. Sikanie ponad 20 razy dziennie (to nie żart). Jakieś trzęsawice na tle nerwowym. Skowyczenie, jęczenie, zawodzenie… Lęki separacyjne, wpadanie w histerię z każdego powodu. Itp itd. Dała mi popalić, małpa jedna. Aha, no i tarzanie się of kors, jak mogłam zapomnieć :/ Włożyłam w nią kupę (nomen omen) pracy i jeszcze więcej miłości – pomogło. Teraz na każdym kroku ludzie się zachwycają, że taaaaaka grzeczna, spokojna, cierpliwa. Cały dzień musi zostać w domu sama? Nie ma problemu. 8-godzinna podróż pociągiem? Bułka z masłem. Piwo w zatłoczonym pubie, w którym odbywa się koncert? Super, byle tylko dało się zwinąć w kłębek na kawałku podłogi. Jogging, kilkunastogodzinny trekking po Tatrach? Mogła by choćby codziennie. Piszę o tym, żeby pokazać, że nie można się znięchęcać. To, że piesek którego chcemy adoptować ma problemy, wcale nie oznacza że nie uda nam się ich pokonać. Ja miałam najgorszego psa na świecie, a teraz mam najgrzeczniejszego ;) Oczywiście wiem, że nie zawsze miłość i cierpliwość pomogą. Ale warto próbować! Przygarnięcie Kundelsien było najlepszą decyzją w moim życiu. Jest takim szalonym i wesołym wariatem, zawsze potrafi mnie rozweselić. Kocham ją nad życie. A mój chłopak ciągle powtarza, że jestem nienormalna :P
Fantastyczny post! :***
Adopciaki są najukochańsze na świecie! Sama mam suczkę z adopcji. Zabraliśmy ją, zanim zdążyła trafić do schroniska (i dzięki Bogu, bo naoglądałam się, jakie są tam warunki i serce mi pękało za każdym razem, gdy tam byłam). Wcześniej mieliśmy pinczerka, ale w wieku 7 lat została wykryta u niego bardzo poważna wada serca, której nie dało się wyleczyć – kwestia miesiąca i psa nie było. Wytrzymaliśmy niecały miesiąc bez zwierzaka i to był najgorszy miesiąc, jaki kiedykolwiek przeżyłam. Razem z mamą po cichaczu przeglądałyśmy, jakie psiaki trafiły do schronisk, czy ktoś znajomy nie oddaje psiaków, aż w końcu znalazłyśmy ogłoszenie na olx, że zostały znalezione pieski. Zadzwoniłam pod podany numer, umówiłam się z panią Sylwią na wizytę przedadopcyjną, a dwa dni później wylądowała u nas 5-tygodniowa puchata kuleczka, w domu tymczasowym nazwana Bertą, u nas – Nexi. Początki z tą bubką były bardzo trudne. Hektolitry krwi, psi krzyk, blizny, które mam do dzisiaj, choć od tamtego momentu minęły ponad 2 lata. Kłótnie z mamą, która chciała małą oddać, jednak w całej sprawie moją stronę wziął ojciec, który zażarcie twierdził, że psa nie chce, nie będzie się nim zajmował i w ogóle to najlepiej, żeby zwierzaka w domu nie było. Jak się można spodziewać, teraz to najukochańszy piesek pana, a tato już nie wyobraża sobie życia bez Nexilli. Po gehennie, którą przeżyliśmy Nexi wyrosła na piękną owczarkopodobną pannę, sięgającą mniej więcej kolana osoby o wzroście 1,62 m. Po wyprowadzce z domu rodzinnego planujemy z moim chłopakiem zabrać dzieciaka do naszego mieszkania, ponieważ Nexi skradła kolejne męskie serce… I gdyby tylko akceptowała inne psy, to wzięłabym jej towarzysza, bo ja jako jedynaczka nie chcę robić tego samego mojemu psiemu dziecku :).
Wszystkie psy z mojej rodziny znalazły się z adopcji lub zostały przygarnięte, więc sam mógłbym opowiedzieć niejedną historię. I to jest właśnie najpiękniejsze, że takie historie już są piękne od chwili poznania psa, który ma za sobą wiele przygód, a my zaczynamy pisać nowy rozdział w jego życiu. Mam nadzieję, że zawsze z happy endem.
A myślałam, że tylko nasz pies jest Paputem! Właściwie jest Rudolfem, ale z pyska taki bardziej Papunio, poza tym grzeje mi stopy, więc pseudo pochodzące od kapcia bardzo mu pasuje.
Pies miał być i koniec. Pracuję w domu (poza kilkoma dniami w miesiącu, gdy fotografuję śluby) i 9 godzin samotności pod nieobecność narzeczonego było bardzo… spokojne. Za spokojne. W październiku zeszłego roku po długich rozmowach jednak byliśmy bardziej przekonani do pary szczurów, ale potem zobaczyliśmy Rudka. Moja siostra wysłała mi jego historię w wiadomości na facebooku, potem ujrzałam zdjęcie. Rudi (bo tak naprawdę ma w książeczce zdrowia) był czyimś psiakiem od szczenięcia przez całe 5 lat, ale zmieniła się mocno sytuacja życiowa właściciela i musiał Rudolfa oddać. Ten w schronisku przestał jeść i pić, nie było z nim kontaktu, już prawie był na tamtym świecie, ale cudowna Magda – pracownica schroniska – dała mu dom tymczasowy i to właśnie stamtąd trafił do nas.
Rudolf jest najwspanialszym psem na świecie (a w mojej rodzinie zawsze są psy, więc mam porównanie) – jest niezwykle grzeczny, przyjacielski w stosunku do ludzi, wybitnie inteligentny, uczy się naprawdę szybko, do tego to straszny przytulas i jest wpatrzony w nas (a szczególnie we mnie) jak w obrazek.
Nadal mamy problemy z zostawaniem w domu (płacz i stresowe biegunki, niestety), ale pracujemy nad tym. Spacery też nie są najłatwiejsze, bo Rudolf ma w sobie sporo posokowca bawarskiego, więc jego węch i instynkt myśliwski kontra mój bark zawsze wygrywają. Rudolf nie lubi też innych samców (preferuje samiczki i szczeniaki) i wybitnie nienawidzi kotów, w które nasze osiedle obfituje (bezpańskie koty i karmiciele, długa historia).
Ale życie z Rudkiem Paputkiem i tak jest lepsze niż jakiekolwiek inne. Wspólne spacery i przytulasy to sens naszego życia, a w dodatku Rudolf to najlepszy przyjaciel domowego biura ;) I już nie jestem sama.
P.S. Nie wiem czy jestem w tym osamotniona, ale strasznie dużo gadam do mojego psa. Rudolf jest prawdopodobnie świetnym kucharzem, bo relacjonuję mu przygotowywanie każdego obiadu.
To życzę Wam wszystkiego dobrego i szybkich postępów, na pewno będzie coraz lepiej! Haha też sporo z Chrupkiem rozmawiamy:)
Dużo czytam, rzadko komentuję, ale tym razem musiałam. Post bardzo mnie wzruszył… Tym bardziej, że sama kocham psy bardzo. Wiele emocji kosztowało mnie opuszczenie rodzinnego domu, gdzie został on… Kajtuś. Najukochańsza, biała, 7 letnia kulka ciepła. Niestety z uwagi na alergiię męża niemal na wszystko nie mogę mieć psa :(. Na pewno nie w mieszkaniu, ale mamy postanowienie, że za kilka lat wejdąc w posiadanie domu, przygarniemy jakiegoś adopciaka. A może i więcej niż jednego ? ;) tak żeby się nie nudziły kiedy nas nie będzie.
Bardzo trafiony, fajny, przemyślany post, ogromne dzięki!! Mam alergię na wszystko prócz krowy, ale postaram się w tym tygodniu wesprzeć jakiegoś zwierzaka finansowo:-*
Ale urocza sytuacja, masz naprawdę dobre serduszko :)
Hej, ja też chciałam podzielić się moją historią. Wynajmowałam w Krakowie mieszkanie z chłopakiem ( byliśmy wtedy ze sobą całe trzy miesiące, ale że to miłość od pierwszego wejrzenia to kto by sie tym przejmował ). Mój chłopak zaczął mówić o chęci posiadania psa, co dla mnie było totalną abstrakcją – jestem typem kociary. Koniec końców wybrał wydawać by się mogło, że najbardziej nieodpowiedniego psa do bloku – husky. Kira nam się dostała – do dzisiaj mój obecny mąż śmieje się, że przekupił panią od adopcji pączkami, bo to był tłusty czwartek. My przeprowadziliśmy się do miasta rodzinnego, pojawiło się dziecko, a Kira zamieszkała z teściami, którzy mają ogromny ogród. Mój mąż pracuje u swojego ojca w firmie, więc codziennie widuje się z Kirą, a dla naszego bąbla Kira to Kija. Minęło już prawie 6 lat!
Jednak ważne jest to, żeby przewidywać co by było gdyby, ponieważ pies to istota z sercem na łapie, my mając po 20 lat i kierując się sercem, a nie rozumem w ogóle nie braliśmy tego pod uwagę i dlatego Kira znalazła się u dziadków.
Żeby tak więcej takich postów pojawiało się w blogosferze! Dziękuję Ci za to :)
Od 2 i pół roku jestem szczęśliwą mamą adopcyjną Stelli, suni w typie pitbull wyrzuconej pod schroniskiem. Razem z narzeczonym znaleźliśmy ją w ogłoszeniu internetowym, i przejechaliśmy 250 km, żeby zabrać ją do siebie. To, co zobaczyliśmy na żywo było przerażające – psinka (5-cio miesięczna, a więc jeszcze szczeniak) była koszmarnie wychudzona, gdzieniegdzie miała blizny. Przez pierwsze dni strasznie wymiotowała i schudła jeszcze bardziej (ważyła niecałe 10 kg). Niektórzy nie dawali jej nawet szans przeżycia. Na szczęście udało się ją wyleczyć i widać było, jak z czasem czuje się u nas coraz lepiej – jak w domu. Dzisiaj Stella ma 3 lata i waży 30 kg, jest zdrowa, bardzo przytulaśna, towarzyska i zawsze chętna do zabawy. Kiedy widzę jej uśmiechnięty ryjek, jak pędzi po polu z innymi psimi kumplami, aż sama czuję przypływ endorfin:)
My marzymy o piesku. Jak na razie skupiliśmy się na dzieciach :) ale piesek też u nas będzie, tylko wszystko w swoim czasie. Pies wydaje mi się trudniejszy w obsłudze, bo człowiek w końcu zaczyna korzystać samodzielnie z toalety i mówić, a pies nie…
Co do pracowników schronisk, niestety czasem sami strzelają sobie w stopę. Koleżanka odpowiadała mi jak jedna opiekunka zwierząt robiła akcję w przedszkolu. Była akcja zbierania karmy, zabawek, kocy, a jednego dnia miał odwiedzić przedszkolaków pies – oczywiście najlepiej taki, żeby dzieci się zakochaly i tłumnie wymusiły na rodzicach adopcje. Niestety do przedszkola przyszedł pies bez jednej nogi… Dzieci chętnie go głaskały, ale dla takich maluchów (3-4 latki) to był ogólnie szok. Ile potem czasu trzeba, żeby odczarować w dzieciach schroniska… Cieszę się, że napisałaś ten wpis.
„Strzelają sobie w stopę” tym, że pokazują dzieciom, że kalectwo to nie jest ani nic odrażającego ani dyskwalifikującego, że takiego psa też można mieć? Fakt, że dzieci nie są oswojone z takim widokiem i ze świadomością fizycznego kalectwa, jest w zasadzie smutny samą w sobie.
A gdyby miały w grupie kolegę bez jednej nogi, jakżesz te biedne, niewinne aniołki zasnęłyby w nocy? Czy rodzice takiego dziecka też strzeliliby sobie w stopę, posyłając je do przedszkoda z dziećmi zdrowymi? Bo nie, sorry, ale nie uwierzę, że dzieci, które tak przeżyły rzekomo widok beznogiego psa, byłyby w stanie zaakceptować odmienność kolegi.
Im wcześniej dowiedzą się i oswoją z istnieniem kalectwa, niepełnosprawności i fizycznych ułomności, tym większa szansa że nauczą się z tym empatyzować. Bo to powinno być normalne. Niestety, reakcja dorosłych Polaków, którzy niepełnosprawność dostrzegają kątem oka i na marginesie swojego życia (bo integracja w Polsce, powiedzmy sobie wprost, praktycznie nie istnieje), pokazuje dobitnie, że wciąż tkwimy w zaścianku i traktujemy brak nogi jak wielkie dziwo.
Pracownicy schroniska prawdopodobnie liczyli na współczycie, wrażliwość i empatię dzieci. Przeliczyli się?
Ja też zupełnie nie rozumiem, dlaczego pracownicy schroniska mieliby „strzelić sobie w stopę” takim postępowaniem. Jak zwierzę jest okaleczone czy po prostu brzydkie to należy je trzymać w zamknięciu, żeby nikogo nie urazić takim strasznym widokiem? Rozumiem, że dla małego dziecka pies bez nogi może być szokujący, ale jak słusznie napisała tattwa, dzieci z odmiennością należy oswajać. Mam kotkę bez jednej nogi i dziecko w rodzinie (plus własne w drodze), nie wyobrażam sobie chowania jej przed dziecięcym wzrokiem tylko dlatego, że jest kaleką. Wręcz przeciwnie, dlaczego w taki sposób nie uczyć dzieci, że odmienność nie jest niczym złym i że pies czy kot bez nogi też zasługuje na ciepły dom i miłość? Tym bardziej, że zwierzęta nie zdają sobie sprawy ze swojego kalectwa – moja kotka pomimo braku jednej nogi funkcjonuje zupełnie normalnie i radośnie korzysta z życia. Bardzo szybko nauczyła się żyć na trzech łapach, mimo że amputacji z powodu wrednego guza trzeba było dokonać kiedy miała 9 lat, więc nie była szczególnie młoda i wydawać by się mogło, że w tym wieku trudno jej będzie się przyzwyczaić do nowego stanu rzeczy. Po 3 dniach skakała już po meblach jakby nigdy nic :) Od kilku osób usłyszałam, że lepiej bym zrobiła usypiając ją, bo co to za życie bez jednej nogi… Puszczam takie uwagi mimo uszu, bo nawet nie warto tego komentować.
Żeby było bardziej w temacie posta, dodam, że zachęcam wszystkich do adoptowania trójłapków :) Wiem, że sporo osób boi się takiego zobowiązania, ale one naprawdę niczym nie różnią się od zdrowych zwierzaków!
Odkąd pamiętam, w ciągu 30 lat mojego życia przez mój dom rodzinny przewinęło się 13 psów, zawsze było kilka jednocześnie – żadnego ze schroniska, ale za to wszystkie zostały nam podrzucone, znajomi wyprosili, żebyśmy je przygarnęli, zabieraliśmy psy, które ktoś wyrzucał z auta niedaleko naszego domu. Ostatnią suczkę, 5-letnią pochodną bernardyna, którą przygarnęliśmy, odpinałam z łańcucha gdzieś pod Częstochową po tym, jak znalazłam w sieci ogłoszenie właścicieli, którym pies się znudził. Przeżyła z nami koło 10 lat i od kilku lat nie było w domu psów, za to rozgościło się stado kotów XD Dla równowagi jednak moja siostra wzięła ze schroniska starego amstaffa, którego rodzina wyjechała za granicę, zostawiając go na starość w schronisku. Świetny pies :)
Kolejny pies, kiedy już się na niego zdecyduję, trafi do mnie zapewne podobną drogą jak wszystkie tamte. Marzy mi się pies w typie akity i nie boję się tego wyzwania, nawet gdyby pojawiły się problemy behawioralne (a przy akicie tego rodzaju problemy to naprawdę poważna sprawa), ale niestety, póki co mój styl życia jest nie do pogodzenia z posiadaniem psa. Może za jakiś czas. Brakuje mi już zwierzaka :)
W fajnym momencie pojawił się Twój wpis, bo właśnie zdobywam pierwsze doświadczenia związane z adopcją psiaka :) Zulę znalazłam na Facebooku – koleżanka udostępniła ogłoszenie, ja wysłałam je chłopakowi i chwilę później byliśmy umówieni na spotkanie. Myśleliśmy już wcześniej o psie, przeglądaliśmy ogłoszenia, z czasem jednak temat trochę upadł – ja zaczęłam się zastanawiać, czy to aby na pewno dobry pomysł, czy to nie tylko nasza zachcianka… ale po drugim spotkaniu z Zulą już wiedzieliśmy, że niedługo wróci z nami do domu. Jest z nami dopiero od tygodnia, więc wiele jeszcze przed nami, ale póki co jest zaskakująco dobrze. Szybko się do nas przywiązała (z wzajemnością, oczywiście!), bardzo lubi się uczyć nowych rzeczy, a jeszcze bardziej węszyć – ma w sobie jakiś gen gończego polskiego :) Oczywiście mamy małe problemy z lękiem separacyjnym, ale pracujemy nad tym od pierwszego dnia.
Póki co jej obecność wprowadziła lepszą organizację i porządek w domu – mniej marnowania czasu, więcej skupiania się na tym, co istotne :) Trzymajcie kciuki, żebyśmy dawali jej radę!
Czy to jest Panna Lemoniada czy mnie oczy mylą?
Tak tak:)
Takie historie pokazują, że bez względu na wszystko, zawsze warto jest adoptować zwierzę :) Fajny wpis, pozdrawiam!
Wspaniały wpis, popłynęły łzy. Zastanawiam się tylko nad wypowiedzią pierwszej pary, a mianowicie informacją, że zostawiają psa na 10 godzin w domu. To nie jest dobre, czy my sami wytrzymalibyśmy tyle czasu bez pójścia do toalety? Ja właśnie wyłącznie z tego względu nie adoptowałam psa. Uważam, że jeśli przebywa się cały dzień poza domem, to decydując się na psa należy zatrudnić też osobę wyprowadzającą.
Zależy od psa – Chrupek wytrzymuje bez problemu, często muszę go budzić na spacer o 12. Myślę że większość psów po prostu wtedy śpi. I na pewno lepiej 10 godzin w domu, niż 24 w schronisku. Jeśli pies ma się dobrze, to nie widzę problemu.
To ja też napiszę, jak było u nas.
Mała jest ze mną 4,5 roku.
Wszystko zaczęło się od serii dziwnych zdarzeń:
Najpierw samotny pies z zerwaną smyczą biegnący po ulicy obcego miasta, przez które przejeżdżałam nocą. Psa złapałam i odwiozłam do miejscowego schroniska. Następnego dnia odebrała go opiekunka, której się ze smyczy zerwał, ale we mnie się już coś przestawiło, bo pierwszy raz byłam w schronisku (i nie dało się zapomnieć). Potem wpisane w wyszukiwarkę hasło „łagodny kot ze schroniska” (bo chciałam namówić siostrę, by rozważyła adopcję zamiast zakupu kota) i pierwsza strona znaleziona w wyszukiwarce – schronisko w odległym mieście i zdjęcie małej – starszej czarnej suczki, utytłanej w słomie z budy, przestraszonej, z połamanymi ząbkami i oczami tak smutnymi i przestraszonymi, że nawet teraz trudno mi wspominać. No i nie mogłam zapomnieć o tej psinie. Niestety mieszkałam ówcześnie w trzech miastach na raz, kończyłam pisanie doktoratu i miałam w planach podróż dookoła świata zaraz po obronie (życiowe marzenie wtedy). Postanowiłam jednak zacząć szukać tej psince nowego domu na własną rękę. Skontaktowałam się ze schroniskiem i zostałam kimś w rodzaju ich nieformalnej wirtualnej wolontariuszki. Zamieściłam ogłoszenie małej na przeróżnych stronach, potem ogłoszenia innych psów ze schroniska i pośredniczyłam między osobami zainteresowanymi a schroniskiem, czerpiąc informacje o psiakach od wolontariuszy. Ludzie dzwonili, pisali, ale nigdy nie pytali o nią. Po jakimś czasie udało mi się porozmawiać z wolontariuszką, która znała małą (pozostali nie znali więc prawie nic o niej nie wiedziałam), powiedziała mi, że to „taka kluska, starsza suczka, jakoś sobie radzi, ale nie nawiązuje kontaktu”. Te mało emocjonalne słowa wywołały we mnie falę ciepła i nagle poczułam, że ja jej jednak nie chcę już szukać domu tylko sama ją adoptuję. Wtedy świat zaczął mi sprzyjać, bo pojawiła się nagła oferta pracy w jeszcze innym mieście (niż te moje lub to jej), a ja zdecydowałam się przełożyć podróż na jakieś tam kiedyś, a pracę przyjąć, aby móc zabrać małą do siebie. No i zabrałam ją i znalazłam nam mieszkanie w tym nowym mieście. Mała przez dwa tygodnie patrzyła na mnie z maksymalną koncentracją z bezpiecznej odległości, na każdą karmę reagowała źle, a na obcych agresywnie. Dopiero po dwóch tygodniach najwidoczniej zdałam jakiś ważny psi egzamin, bo przestała się mnie bać, pozwoliła obciąć sobie sfilcowany włos i spróbowała się bawić. Pokazała mi, że umie aportować (na kamieniu, który zastąpiłam piłeczką) i bardzo chce być głaskana po brzuszku. To drugie okazało się wstrząsające, bo na jej spodniej części ciała odkryłam 8 guzów. Udało nam się szybko wbić do dobrego psiego onkologa i już po dwóch tygodniach, gdy się trochę zregenerowała, miała pierwszą operację. Bardzo długo się po niej zbierała, ja w tym czasie podchodziłam do egzaminów doktorskich (w innym, dość odległym mieście) i był to dosyć trudny okres. Na szczęście guzy okazały się łagodne, a kolejna operacja pozwoliła pozbyć się ich wszystkich. Przez trzy lata żyło nam się spokojnie, a największym problemem była choroba lokomocyjna. Priorytety mi się poprzestawiały, bo praca musiała konkurować z psem. Było w życiu trochę spacerowania, dużo aportowania i zabaw w piłkę nożną, kompromisy (karmienie 3 razy dziennie, dla niej 2 za mało, dla mnie co 30 minut to jednak za dużo). Mała okazała się najukochańszą, najmądrzejszą (wiem, praktycznie każdy tak myśli o swoim psie, ale co ja poradzę, że to prawda) psią przyjaciółką. Lojalną, wierną, cierpliwą i przekonaną, że na świecie społecznym zna się lepiej niż ja i goście w domu powinno być karani za nadmiernie szybkie ruchy, zbliżanie się do moich kapci lub gadanie, gdy ja przemawiam ;) Stopniowo przepracowywałyśmy różne trudności, mając jednak względem siebie nawzajem akceptację (może zabrzmię kontrowersyjnie, ale stawiam na rozumienie, a nie posłuszeństwo, co buduje nasze wzajemne zaufanie). Rok temu z kawałkiem przyszło małej ponownie poddać się operacji wycięcia guzka. Guzek okazał się łagodny, ale zdarzyła się sytuacja jedna na milion i mimo dobrej kliniki, w której przeprowadzano zabieg, mała wybudziła się z narkozy głucha i z problemami z ulewaniem. Było strasznie, początkowo najgorsza wydawała się utrata słuchu, ale przez niewłaściwe leczenie doprowadzono do zapalenia całego układu pokarmowego, w tym trzustki. Był to czas walki o życie i zdrowie małej, o zrozumienie, co się dzieje, szukanie pomocy wszędzie gdzie się da, czas codziennych notatek stanu psa i próby ogarnięcia tego, czego żaden weterynarz nie potrafił ogarnąć. Uratowała nas zmiana kliniki (na niby gorszą, ale zadziałała intuicja), codzienne szczegółowe notatki (na większość leków pojawiała się zła reakcja), seria kroplówek i rewelacyjna, ostrożna, doświadczona, lecząca psa, a nie objawy, mądra pani doktor (chętnie bym ją ozłociła, ale jak nie mogę to ją chociaż polecę, jeśli wolno, bo to pani weterynarz z Warszawy, można?), która powoli wyprowadzała małą na prostą. Uratowały nas też oszczędności (i to zmieniło mój stosunek do pieniędzy i w sposób nagły uleczyło moje zdolności negocjacyjne w kwestiach finansowych). Od półtora roku jestem tak ogromnie wdzięczna, że jeszcze jest ten czas, gdy jesteśmy razem. Jest nadal trudno, trzeba nam na wszystko uważać, karma tylko jedna i żadnego podjadania a więc też szalona czujność na spacerach. Niestety sprawy mają się też tak, że trzeba małą karmić 5 razy dziennie z podwyższenia, przekładając po odrobienie karmy z miski do jej miseczki. Jedno karmienie trwa 20-30 minut. Trzeba ją znosić i wnosić ze schodów, by nie prowokować wpustu żołądka, który działa tak sobie). No i mała żyje w świecie ciszy, ale do tego dobrze się przystosowała i dogadujemy się telepatycznie lub czyta z ruchu moich warg (bo ja i tak stale do niej gadam). Jest rewelacyjnie zdeterminowana i mimo kłopotów żyje, a nie choruje i jedynie się na mnie czasem wkurza, że marchewki już nie wolno, że z piłeczką trzeba ostrożniej i że jedzenie jest tylko 5 razy dziennie, bo wolałaby co 2 godziny, no i że leki średnio dobre i po co kontrole u weterynarza skoro jest ok. Łatwo się domyślić, że przy takim trybie życia trudno robić zawodową karierę, ale zarazem łatwiej sobie uświadomić, że się chyba tego za bardzo nie chce. Przez mojego psa nie rozpamiętuję już żadnych zaprzeszłych „błędów” decyzyjnych sprzed adopcji, bo sobie myślę, że tak niewiele brakowało, a mogłybyśmy się nigdy nie spotkać. I to dopiero byłby błąd. Kończę, bo chociaż mogłabym tak godzinami, to już się oczywiście popłakałam, a przez łzy źle się pisze. No i przepraszam, że wyszła mi z tego melodramatyczna opowieść w stylu „taka miłość się nie zdarza (za często)”.
P.S. Do schroniska po małą pojechał ze mną tata, jako kierowca. Tak mu się to psie nieszczęście wbiło w pamięć, że gdy za jakiś czas rodzicom przyszło pożegnać swoją psią przyjaciółkę, to zdecydowali, że choć nie są gotowi na kolejnego psa, to mimo wszystko są jakiemuś psu potrzebni i w ich domu pojawiła się psia adopcjanka. Tak więc adopcje chyba zarażają. Mam nadzieję, że te nasze opowieści też kogoś do odpowiedzialnej adopcji zarażą :)
Mam trzy psy, jednego nam podarowano, drugiego ktoś wrzucił za ogrodzenie jako szczeniaka, trzeci kupiony świadomie. W międzyczasie był czwarty, wyrzucony przez kogoś z samochodu, ostatecznie przygarnęła go sąsiadka. Poza tym trzy koty, znalezione, na przystanku, w zaroślach itp. Wizyty w schronisku bym nie przeżyła. Dodam jeszcze, że wyrzucanych z samochodu zwierząt jest mnóstwo, nie tylko ja przygarniam.
Ten trzeci pies, kupiony dlatego że miał być duży, biały i nie uciekać
Pierwszy, ukochany, już staruszek, jest duży, biały i leci przed siebie, jak tylko ktoś uchyli furtkę i nie dopilnuje. Nie chciałabyś go spotkać, bo wygląda, jak wygląda – biały wilk po prostu. Oczywiście nigdy nikomu nic nie zrobił. Mąż go przywiózł, bo chciałam wziąć ze schroniska skrzywdzonego psiaka, ale jak zadzwoniłam, to już go nie było. Byłam bardzo niepocieszona, chyba po prostu chciałam mieć psa. No i ktoś w pracy powiedział, że wkrótce będzie miał szczeniaki. W ten sposób stałam się właścicielką mieszanki malamuta z akitą, coś pięknego.
Ten wrzucony za ogrodzenie to mały kundel, głupiutki, ale wierny, właściwie najgłupszy pies świata, ale ma u mnie dobrze.
Teraz mam też owczarka podhalańskiego, miłość od pierwszego wejrzenia. I co z tego, że już zdemolował ogród.
Właściciel psa wybacza chyba wszystko, wykopane, pogryzione drzewka, zdjęte osłony, brudne od łap szyby, zlikwidowane kwiaty i rabaty, pogryzione węże ogrodowe, kosmiczny krajobraz na grządce, bo pies miał fantazję kopać do upadłego. I co z tego, że miałam tam mnóstwo kwiatów. Już nie mam, ale mam psy. Sama radość.
Jako fanka królików polecam adopcje uszaków :) wbrew pozorom posiadanie królika nie wiąże się z wielkimi szkodami w domu, nie ma problemów ze spacerami czy dużymi kosztami wyżywienia pupila. Ponadto króle są fantastycznymi pieszczochami <3 polecam Stowarzyszenie Pomocy Królikom i Fundacje Królewską. Mam nadzieję, że moje dwa uszaki będą miały kiedyś psie towarzystwo :)
Cudowny post. Bylam wolontariuszem w schronisku w Tarnowskich Gorach jako nastolatka, przepracowalam tam 5 lat, sama mialam psine przyblede, ktora po 18 latach ze mna odeszla od nas dwa lata temu i ciagle za nia tesknie (lezka popynela podczas pisania tego komentarza).
Od pol roku zastanawiam sie nad adopcja, chwilami jestem juz zdecydowana, ale jednak sie caly czas sie wstrzymuje. Mieszkam w Hiszpanii, przyjezdzam do Polski dwa, trzy razy w roku. Poza tym sporo podrozuje w ciagu roku i chociaz znalazlam juz osoby, ktore psina by sie zaopiekowaly (ktore sie tym zajmuja odplatnie) to boje sie ze pies moglby to zle znosic, stresowac sie, tesknic. Naczytalam sie mnostwo zlych opinii o podrozowaniu z psem samolotem, szczegolnie pod podkladem wiec raczej to nie wchodzi w gre i wiem, ze moze nie powinnam miec psa, ale serducho jednak caly czas podpowiada co innego.
Bardzo chciałabym adoptować zwierzaka, ale bardzo dużo podróżuję i nie ma mnie w domu:(
Jestem psią mamą od 2001 roku. Wtedy wzięłam ze schroniska wymarzonego szczeniaka, zaradną kulkę, która w jakiś sposób z rodzeństwem otworzyla klatkę (a pewnie po prostu ktoś karmiąc je chwilę wcześniej jej nie domknął) i sama mnie wybrała. W 2007 dołączyła do nas druga suczka, prosto z interwencji TOZu. Starsza umarła rok temu, młodsza ma dziś prawie 11 lat. Psy mieszkały ze mną w trzech miastach, jeździły na wakacje, parę razy były za granicą na psich paszportach :) Nie jestem w stanie spisać historii, które razem przeżyłyśmy, w końcu to 17 lat mojego życia. Pozwolę sobie jednak opisać nasze ostatnie przeżycia w kontekście życia rodzinnego (jedyna rzecz, której mi zabrakło we wpisie – wszystkie osoby są młode i bez dzieci).
Obecność psów w domu nauczyła mnie bardzo wiele i bardzo dużo dała. W międzyczasie wiele się wydarzyło… przy nich dorosłam, skończyłam studia, poznałam mojego męża, pojawiły się na świecie dzieci. I tak ze studentki z dwoma psami i sporą ilością wolnego czasu stałam się mamą z dwójką dzieci i psami, w wiecznym niedoczasie.
Myślę, że te pierwsze lata, gdy dzieci były wózkowe, były świetne dla psów – codziennie długie spacery, o ile tylko pogoda pozwalała, względny spokój i moja obecność w domu. I w drugą stronę – codzienne obcowanie z psami w domu nauczyło moje dzieci wrażliwości, dało im mnóstwo radości, a ponadto wiedzą, jak się zachowywać przy psach, które spotykają na ulicy czy u znajomych. Odkąd jednak dzieci poszły do przedszkola, a ja zaczęłam intensywniej pracować, nie mam czasu prawie na nic poza codzienną rutyną. I na tym już trochę psy ucierpiały – właściwie młodsza, bo starsza w pewnym momencie i tak przestała mieć ochotę na dłuższe wyjścia i zaczął się dla niej liczyć tylko sen. Nałożyły się na to jej starcze dolegliwości i przyznam, że niewiele pamiętam z ostatniego pół roku jej życia z uwagi na tempo, w jakim wtedy funkcjonowałam. Ponieważ pierwsze zaczęły odmawiać jej posłuszeństwa nerki i stawy, mój dzień był podporządkowany ogarnianiem jej wychodzenia (a raczej wynoszenia – największy kłopot ze stawami miała właśnie przy schodzeniu ze schodów) na sikanie. Pierwszy spacer – 5 rano, gdy dzieci jeszcze spały i mogłam ją szybko znieść na trawnik pod domem. Potem w ideale spacery co 2 godziny, inaczej było za późno. Jak łatwo się domyślić, było to niemożliwe do zrobienia, więc dzień w dzień po kilka razy sprzątanie zasikanej podłogi. Średnio raz w tygodniu wizyta u weterynarza. Praca, zakupy, przedszkole, zajęcia dzieci, 6 godzin snu i od nowa. Z braku czasu trochę wtedy zaniedbaliśmy młodszą suczkę, nie wychodziła na spacery tyle, ile powinna. Trwało to dopóki poza kłopotami z trzymaniem moczu i schodzeniem po schodach starsza czuła się dobrze (nie liczę już jakichś drobnostek), ale przyszedł moment, że dopadł ją ból i poważniejsze problemy z poruszaniem się. Zdecydowaliśmy się ją uśpić, miała prawie 16 lat.
(Uprzedzając pytanie o męża – przez 4 miesiące z tych ostatnich sześciu pracował za granicą, przez większość czasu byłam z tym sama)
Teraz dzieci trochę podrosły, młodsza suczka doszła do siebie (osobny temat, strasznie odchorowała odejście starszej, z którą przecież spędziła całe swoje życie) i jest łatwiej, choć i ona powoli zaczyna się starzeć (jest dużym psem, więc te 11 lat to już sporo). Bardzo cieszymy się na cieplejsze dni, bo ostatnie mrozy przesiedzieliśmy w domu i wszystkich już roznosi, psa przede wszystkim :)
Mam poczucie, że warto mówić głośno, że nie zawsze jest łatwo, że życie przynosi wyzwania, o których biorąc psa nawet przez moment byśmy nie pomyśleli. Że kiedyś staniemy przed decyzją o utrzymaniu lub nie naszego psa przy życiu i że jest to potwornie trudne. Fajnie, że poruszacie temat trudności wychowawczych, to też jest worek bez dna. Dla mnie moje psy to historia mojego dorastania, a rzeczy, które nam się przydarzają, to po prostu życie. Raz jest łatwiej, raz nie, zwykle daleko od ideału. Nigdy nie żałowałam decyzji o adopcji i bardzo polecam życie z psem, pod warunkiem, że osoba decydująca się na ten krok jest na to gotowa. I podpisuję się obi
ema rękami pod tym, że psu zawsze będzie lepiej w domu niż w schroniskowym kojcu, nawet, jeśli nie będzie jak w reklamach psiego jedzenia :)
Bardzo warto!!! Wspaniale mi się czytało ten komentarz, dzięki Kasia i wszystkiego dobrego!
Cześć,
Popłakałam się czytając ten wpis. Niedawno zmarł nam nasz owczarek niemiecki, co było strasznym przeżyciem i najgorszym dniem od bardzo dawna. Teraz została nam suczka, ale bez swojego towarzysza jest smutna i myślimy nad nowym kompanem dla niej. Może adopcja ze schroniska będzie dobrym pomysłem? Mamy ogromny ogród, więc jest więcej miejsca do biegania, niż siły do tego :)
Pozdrawiam,
Kasia
Historię Chrupka znamy (wylewasz z siebie tę tęczę przy każdej możliwej okazji) i mamy jej dość. Chrupek nie jest ósmym cudem świata. Jest upierdliwym, zestrachanym kundlem, który sprawił, że ze zwyczajnej dziewczyny stałaś się trudnym do zniesienia przypadkiem z klapkami na oczach. Ile można? Jesteś taką psią emamą. Ty i Aife jesteście dla mnie największym rozczarowaniem blogosfery – tylko że Ty ciągle gadasz o Chrupku, a ona o dzieciach.
Dla takich ludzi jak Ty, Franiu, mam bardzo duzo wspolczucia. Musisz byc bardzo nieszczesliwa osoba, zeby pisac takie rzeczy.
Co do Chrupka, to nie, ja nie mam go absolutnie dosyc, kazda wzmianka, kazde jego zdjecie wywoluje moj usmiech i rozgrzewa mi serce. A Asia jest wspaniala, madra i wrazliwa dziewczyna, jedna z najbardziej interesujacych dziewczyn, jakie obserwuje w internecie.
Frania napisała obcesowo, ale moim zdaniem trochę racji ma. Psy są (czy raczej: potrafią być) wspaniałe, temat przygarniania zwierząt jest bardzo ważny i potrzebny, ale ostatnio na blogu i instagramie przyćmił inne (dla których tu jestem). Miałam podobne odczucia jak Frania, choć nie jestem nieszczęśliwą osobą ;)
Inna sprawa, czy Asia chce / powinna pisać „pod czytelnika”. To jej królestwo, pisze to co jej w duszy gra, a odbiór „psich” wpisów jest bardzo pozytywny. Trudno, żeby dla kilku marudek zmieniała plan publikowania postów. Takim jak ja czy Frania pozostaje przeczekać, a komentarze, eleganckie czy nie, to bardziej sprawa komentującego niż realny głos w dyskusji.
Aż sobie sprawdziłam, kiedy ostatnio publikowałam wpis o psie na blogu, bo nawet nie mogłam sobie przypomnieć – 1 lipca 2015:) I faktycznie jest tak, że piszę o tym, co w danym momencie czuję, inaczej nie ma to dla mnie sensu. O psie mogłabym akurat klepać post za postem, bo to zawsze hity jeśli chodzi o wyświetlenia, ale zwyczajnie nie chce mi się tego robić, bo najczęściej mam do powiedzenia coś innego. Co innego Insta Stories;)
Asiu,
kiedyś (dawno) zaglądałam do Ciebie okazjonalnie, ponieważ nie za bardzo interesowałam się strojami. Odkąd najczęściej piszesz o innych sprawach, cieszy mnie każdy post na blogu. Dziękuję, że dzielisz się z nami historią Chrupka i Waszymi doświadczeniami. Nie przesadzę pisząc, że dodaje to kolorów do mojego życia, nawet w smutny dzień często się rozchmurzam, gdy widzę jakąś Chrupkową historię lub choćby zdjęcie, trochę jak na Psich Sucharkach. Po drugie, postrzegam to jako promowanie odpowiedzialnej adopcji, co bardzo mocno rezonuje z moimi wartościami. Po trzecie, uważam, że dajesz piękny przykład akceptacji innych takimi jacy są, nawet gdy czasami nie jest łatwo. Bardzo Ciebie szanuję za empatię, odpowiedzialność, postawę nastawioną na rozumienie a nie roszczenia i rozsądne wychowywanie psa oparte na współpracy a nie pustej dyscyplinie (zresztą mam wrażenie, że takie podejście widzę u Ciebie także w innych kontekstach). Chrupka uważam za uroczego, urodziwego i bardzo ciekawego psa. Zdecydowanie nie mam dość czytania o nim i zawsze mnie cieszy nawet najmniejsza psia wzmianka! Ciepło, które emanuje z postów i informacji o Waszym życiu sprawiło, że jeszcze bardziej Ciebie lubię. Równie często, jak do Ciebie, zaglądam na Aifowy, której dar snucia subtelnego piękna z obrazów, słów i własnych doświadczeń niezmiennie mnie zachwyca. Piękno prawdziwego życia, a nie ideę, to tam znajduję. Dziewczyny, jesteście obie wspaniałe.
Pięknie Ci dziękuję za tyle miłych słów, aż mi się ciepło w żołądku zrobiło. Bardzo Ci jestem wdzięczna, że miałaś chęć poświęcić czas, żeby to napisać.
Zajrzałam na tego bloga dziś pierwszy raz i od razu spotkałam ten post. Bardzo rzadko komentuję, ale zarówno historie w poście jak i w komentarzach bardzo mnie poruszyły i wzruszyły. I bardzo za nie wszystkim dziękuję. U mnie 3 koty i pies-przygarnięte, bo niechciane, za każdym inna historia. Za każde dam się pokroić,choć bywało i bywa hmm…trudno.Ale ja bardziej chcę o tym, że sytuacja w schroniskach bywa fatalna mimo starań prowadzących i wolontariuszy-wiem bo współpracuję…powód prozaiczny do bólu-ogrom bezdomniaków,porzuconych, z interwencji. Bardzo liczę na to,że świadomość i wrażliwość ludzi zmieni się, choć to strasznie wolno idzie. I też podzielam jedną z powyższych opinii-czekając na to aż będą idealne ustalone przez nas warunki/gotowość/moment do wzięcia zwierzaczka możemy się nigdy nie doczekać….Nie namawiam w żadnym wypadku nikogo do pochopnych decyzji, ale chcę pokazać postawę siostry mojej koleżanki, a właściwie jej punkt widzenia.Otóż szukałam domu dla psa z mojej wsi-bezdomnego. A ta dziewczyna powiedziała tak: mam troje dzieci, pracę,poukładane życie, nie myślałam o psie -ale potraktuję to jako wyzwanie, nie chcę dążyć jedynie do wygody, czasem ma być trudno. Efekt- przeszczęśliwy i pies i rodzina, od ponad 4 lat. Obawy zawsze są, jeśli jesteśmy odpowiedzialni, ale zwierzaki tam jednak czekają,czasem lata całe…Joasiu-bardzo dziękuję!
Szacun, dzięki wielkie za komentarz i super historię:)
Wspanialy, cudowny post! Dzieki za propagowanie adopcji, bardzo wierze, ze nie tylko wszystkie psy ida do nieba, ale tacy swietni ludzie tez <3
Serce rośnie. W naszym życiu ogromna role odegrał kot- Echo. Pamiętam jak w pewien lipcowy dzień wracałam do wynajętego mieszkania, po awanturze w pracy. Miałam dość wszystkiego. Mieszkałam na 4 pietrze bloku, właściciel mieszkania był pedantem i warunkiem wynajmu było ‚żadnych zwierzat’. Tego dnia na wycieraczce znalazłam małego, czarno-białego kotka. Do mieszkania wszedł jak do siebie i odrazu podreptał do kuchni. Nakarmiony, zasnął na fotelu. Został, dzięki niemu przeprowadziłam się i nie wpadłam w depresje przy zmianie pracy. Mój chłopak był strasznie uprzedzony do kotów, miłość jednak zwyciężyła i teraz wielki, łysy facet w skórze dokarmia wszystkie okoliczne koty i potrafi dość skutecznie stanąć w ich obronie.
Piękne historie! Ja także adoptowałam psiaka i jesteśmy oboje bardzo szczęśliwi :)
Sam miałem swojego pupila ze schroniska, nie wyobrażam sobie kupować zwierzaczka, gdy tak wiele potrzebuje domu i cierpi za kratami :(
Adopcja psa to jedna z najlepszych rzeczy jaką możemy zrobić zarówno dla psa jak i dla nas. Taki psi przyjaciel to ogromny skarb na całe życie.
Warto adoptować psy i pozwolić im lepiej żyć. Każdy pies zasługuje na dom przepełniony miłością
Adopcja psa to piękna sprawa