Kolejny odcinek naszej australijskiej podróży! Po kilku dniach spędzonych w Sydney, wybraliśmy się pozwiedzać inne zakątki Nowej Południowej Walii. Pierwsze na liście były Blue Mountains, czyli malownicze góry, które, jak się później okazało, wcale górami nie są, a wręcz przeciwnie. Swoją nazwę zawdzięczają porastającym je eukaliptusom, które ponoć nadają powietrzu błękitną barwę.
Wyruszyliśmy o świcie, załapując się na piękny wschód słońca na plaży. Pociągiem dotarliśmy to Katoomby, jednej z bardziej znanych miejscowości w Blue Mountains. Panuje w niej bardzo wyluzowany klimat, jest też siedzibą rastafariańskiej sekty.
Centrum miasteczka niczym specjalnym się nie wyróżnia. Zaskoczyło mnie tylko, że po wyjściu z pociągu nie dostrzegałam żadnych gór – było płasko aż po horyzont. Zerknęliśmy na mapę (uff, góry są!) i zamiast czekać na autobus, postanowiliśmy przejść się do punktu widokowego i początku naszego szlaku pieszo.
To była decyzja trafiona w dziesiątkę. Zrobiliśmy porządny spacer uliczkami zabudowanymi domkami jak z bajek, z mnóstwem kwiatów i papug, tak cichymi, jakby nikt przy nich nie mieszkał.
Od głównej drogi odchodziły szerokie przecznice, po których przejeżdżało jedno auto na godzinę – idealne do jazdy na longboardzie.
Po długim marszu większe zagęszczenie turystów zaczęło sygnalizować, że zbliżamy się do punktu widokowego. I faktycznie, po przebiciu się przez tłum wymachujący kijkami do selfie, dotarliśmy do barierki, za którą roztaczał się imponujący widok. Na góry, a właściwie na… doły, bo to dużo trafniejsze określenie na Blue Mountains.
Żałowałam, że trafiliśmy na mało atrakcyjne, płaskie światło, ale widok i tak robił wrażenie. Ruszyliśmy jednym ze szlaków w dół i już po kilkuset metrach tłum się przerzedził, właściwie nie natykaliśmy się na kogoś innego częściej, niż co kilkanaście minut.
Wędrówka nie była specjalnie uciążliwa, chociaż rozpoczynała się przerażająco długimi, stromymi schodami. Od razu stanęła mi przed oczami męczarnia na Machu Picchu Mountain, na szczęście wejście, którym wracaliśmy, okazało się dużo łagodniejsze. Po kilku godzinach szlak wynurzył się z z powrotem na wyżynę z punktami widokowymi, a my podreptaliśmy do centrum miasta i po późnym obiedzie złapaliśmy powrotny pociąg.
Po powrocie załapaliśmy się jeszcze na grilla na dachu. Do Kuby i Laury przyjechał jeszcze jeden kolega, Łukasz, i jedząc australijskie specjały planowaliśmy aktywności na kolejny dzień.
Zaczynał się weekend, więc i Laura, i Kuba mogli z nami spędzić więcej czasu. Zaczęliśmy od leniwego śniadania, oczywiście na dachu, z jajkami i fasolą w formie pasty w roli głównej.
Pogoda była wymarzona, więc postanowiliśmy spędzić dzień na plaży… ale dość nietypowej. Zanim tam jednak dotarliśmy, pojechaliśmy do Newcastle, portowego miasta słynącego z pięknego wybrzeża.
W planie mieliśmy dużo ruchu, więc Kuba zabrał nas do swojego ulubionego foodtrucka z brytyjskim jedzeniem. Odkąd wyprowadziłam się z Londynu, tęsknię niesamowicie za ziemniakami z groszkiem, kanapkami z ogórkiem i ciastkami z mięsem czy rybą. Jestem jedną z tych kilku osób na Ziemi, które uwielbiają angielską kuchnię.
Klasyczne ciastko z mięsem, ziemniaki, zielony groszek i gravy w formie gigantycznej babeczki – aż zglodniałam, mimo wszystkich świątecznych specjałów, które zjadłam przez weekend.
Po lunchu pojechaliśmy do nadmorskiej dzielnicy, z piękną plażą i wodą w kolorze bajkowego błękitu. Wypiliśmy kawę, poobserwowaliśmy przygotowania do ślubu na pustej części plaży i przyglądaliśmy się grze w krykieta, próbując rozgryźć zasady – bez większych sukcesów. Najbardziej utkwił mi w pamięci przepis, że gracze obowiązkowo biorą udział w przerwie obiadowej.
Po plażowaniu w wersji miejskiej wsiedliśmy w samochód i ruszyliśmy w kierunku Stockton Beach, długiej na kilkadziesiąt kilometrów plaży z malowniczymi wydmami, po której można poruszać się samochodem – wystarczy, że na stacji benzynowej spuści się wcześniej trochę powietrza z kół, żeby się nie zakopać.
Jeżdżenie po plaży było fajne, ale jeszcze fajniej zrobiło się, kiedy Kuba wyjął z bagażnika boogie board – deskę, która oryginalnie służy do ślizgania się na brzuchu po falach, ale może też mieć dziesiątki innych zastosowań.
Zaczęliśmy od ślizgania się po płytkiej wodzie – tak jak na skimboardzie. Nie było łatwo, bo gruba deska zapadała się w piasku, ale dało się przejechać kilka metrów.
Po tej rozgrzewce zabraliśmy się za poważniejsze sprawy i ruszyliśmy z deską na wydmy. Wśród wyrzuconych na plażę muszelek i kamieni można było też znaleźć ładnie oszlifowane przez wodę kawałki węgla.
Początkowo zjeżdżaliśmy z nich na siedząco, ale szybko odkryliśmy wydmę z niewielkim bajorkiem na dole, które aż się prosiło, żeby zjechać do niego, stojąc na desce.
O dziwo, nikt nie skończył na australijskiej izbie przyjęć. Chyba bardziej niż samo zjeżdżanie zmęczyło nas wdrapywanie się z deską z powrotem na wydmę, więc wróciliśmy z powrotem nad ocean, żeby się wykąpać i ochłodzić.
Okazało się to dużo bardziej wymagającym przedsięwzięciem, niż mogłabym się spodziewać. Po pierwsze, trudno mi się było pozbyć myśli o rekinach, które przez zakaz rybołówstwa podobno występują tam częściej niż w innych miejscach. Niby to wciąż minimalna szansa na spotkanie, ale zdarzało mi się rozglądać, czy przypadkiem nie krąży wokół mnie trójkąta płetwa, a w głowie uruchamiała mi się muzyka ze Szczęk. Dużo większym problemem były jednak podwodne prądy, które potrafią porwać daleko wgłąb morza, i naprawdę silne fale, które nie raz trzepnęły mną o dno. Nie wchodziliśmy więc głębiej niż do pasa, zresztą i tak nie dało się pływać – już wiem, po co są baseny tuż przy plażach.
Poślizgaliśmy się za to na boogie board, w końcu zgodnie z przeznaczeniem – sunie się po takiej fali naprawdę szybko!
Słońce powoli zaczęło się zniżać, a my robiliśmy się coraz bardziej głodni, ruszyliśmy więc w stronę zjazdu z plaży, po drodze zaliczając jeszcze jedną atrakcję – jeżdżenie na desce za samochodem. Przywalenie twarzą w piasek nie należy do największych przyjemności, ale sama jazda był świetna.
Po drodze mijaliśmy też osadę blaszanych chatek, która podobno zagrała w Mad Max. Jak dla mnie, idealnie nadałaby się do kręcenia Gwiezdnych Wojen – aż trochę się spodziewałam, że zaraz przejedzie koło mnie jakiś droid.
Nie pamiętam, kiedy ostatnio spędziłam tak fajny, aktywny dzień na powietrzu. To jeden z punktów naszej podróży, które wspominam najmilej.
W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się na obiad w jednym z popularnych w Australii pubów. Wzięłam sałatkę, oczywiście z jajkiem w koszulce. Zjadłam w ciągu tych dwóch tygodni więcej jajek w koszulkach, niż przez całe swoje dotychczasowe życie. Była pyszna, podobnie jak ryba barramundi z tacos, którą zamówiłam sobie na lunch następnego dnia.
W niedzielę planowaliśmy ruszyć w dalszą drogę, ale przez problemy z rezerwacją samochodu zostaliśmy w Umina Beach jeden dzień dłużej. To był prawdziwie wakacyjny dzień – pełen pływania, nurkowania i jeżdżenia na longboardzie, nie obyło się też bez australijskich specjałów. Jednym z nich był Tim Tam Slam, czyli picie mleka przez wafelek Tim Tam. Bardzo brudząca i bardzo słodka sprawa. Nie zostałam fanką, ale zaliczone mam!
A w poniedziałek rano pożegnaliśmy Laurę, Kubę i Łukasza, podziękowaliśmy za rewelacyjną gościnę i ruszyliśmy dalej. Ale o tym opowiem Wam w kolejnym odcinku – obiecuję, że będą kangury!
51 thoughts on “Australia: Blue Mountains, Newcastle i Stockton Beach”
Bajka!
Wspaniała wyprawa, zdjęcia są piękne! Nie mogę wzroku oderwać od tych magicznych miejsc :)
Joanno, czekałam niecierpliwie na drugą część relacji z Waszej wyprawy do Australii. Po wnikliwej lekturze od razu przesłałam mężowi. Australia to jego wielkie marzenie – bardzo byśmy chcieli, by nam się ono spełniło:) Pozdrawiam ciepło, ewa
O matko, wafelki Tim Tam. Ślinotok gwarantowany.
Cudownie się czyta takie wpisy, zwłaszcza gdy siedzi się kamieniem w domu na macierzyńskim! Czekam z niecierpliwością na kolejny post! :-)
Świetnie się czytało – czekam na kolejne części :)
Tam jest niesamowicie pięknie :)
Jak tam pięknie! Super zdjęcia, bardzo dobrze oddają taki leniwą, wakacyjną atmosferę :)
Kurczę mi to wygląda na wakacje idealne!
Niesamowita podróż! Przyjemnością było czytać i oglądać zdjęcia więc wyobrażam sobie jak rewelacyjnie musiało być na miejscu :) Czekam na kangury :)
Całe życie będę zbierać pieniądze ale pojadę na wakacje do Australii :)
świetne zdjęcia
Zachęciłaś mnie do wyjazdu do Peru opisem swojej wyprawy. Teraz wygląda na to, że zacznę myśleć o wyprawie do Australii:)
Wspaniałe zdjęcia ❤️ Uwielbiam podróże i mam nadzieję że też kiedyś pojadę do Australii ? Czekam na kolejną relację.
Świetna relacja. Zresztą tak samo jak pierwsza część!
Ależ cudownie! Piękne zdjęcia i jakie widoki, aż Wam zazdroszczę:) Australia to moje wielkie marzenie… Pozdrawiam słonecznie:)
Jaram się jak dzik :)!! CU-DO-WNIE!! Australia mimo słynych morderczych robali itepe ląduje na mej bucket list <3
Piękne zdjęcia, wspaniale, że wyjazd Ci się udał! :)
Podróż do Australii jest moim marzeniem ♡
Hej, trudno się jeździ na longboardzie?
Pewnie tak porządnie tak, z efektownymi, ostrymi zakrętami i sztuczkami, zwykłe jeżdżenie nie jest trudne, łapie się od razu:)
Idealnie <3
______________________
PERSONAL STYLE BLOG
http://evdaily.blogspot.com
Aż nie mogę się napatrzeć na te cudowne zdjęcia, Australia to takie moje małe, duże marzenie, na którego spełnienie bardzo liczę. W szczególność chciałabym móc zobaczyć Tasmanie :)
Jestem strasznie ciekawa jak by smakowała to mleko pite przez wafelek, jestem dość odporna na słodkie, więc może by mi podpasowało ;)
Czym robiła zdjęcia? Super relacja i duuużo pysznego jedzonka :-)
Canonem 6D, dziękuję!
Asiu, jestem pod wrażeniem Twoich relacji z ostatnich wojaży :) Do tej pory zaglądałam tutaj ze względu na rady dotyczące slow fashion, a tymczasem inspirujesz również na polu podróżniczym. Przepiękne zdjęcia, urzekająca naturalność bije zarówno z nich, jak i z Ciebie. Pozdrowionka z Trójmiasta :)
Przyjemnie się czyta Twoją relację plus zdjęcia dodają takiego błogiego klimatu:) Obecnie mieszkam w Nowej Zelandii i takie chatki, które pokazujesz na początkowych fotach są tu niemal wszędzie – najlepsze w małych miasteczkach z pięcioma ulicami na krzyż. Ja jestem fanką oldschoolowych kin ulokowanych właśnie w takich drewnianych domkach :) A Australia u mnie już za 8 miesięcy, nie mogę się doczekać! :D
Świetny artykuł! Skąd czerpiesz inspiracje kiedy nie masz pomysłu na tematy artykułów?
Nigdy nie marzyła mi się Australia , ale miło się czytało. Mało kto w dzisiejszych czasach potrafi odpoczywać. Ja nie potrafię
Wszystko tak piękne, że zapragnęłam podróży! Już zaczęłam planować, jednak jakąś bliższą – Australia na razie nieosiągalna, choć upragniona od dawna. ;)
Zdjęcia wydm, jak i te znad wody (uwielbiam taki odcień koloru wody) po prostu zapierają dech :) Przepiękna fotorelacja.
Zazdrość, zazdrość, zazdrość, że byłaś w tej Australii, podczas gdy my tutaj w tej Warszawie zastanawiamy się: przyjdzie ta wiosna kiedyś czy nie przyjdzie?
Od razu zatęskniłam za latem..:P
Asiaaa, wspaniała relacja! Wspaniałe miejsca!
Rewelacyjne zdjęcia :-)
Wszyscy zachwycają się Joasią, a mnie dziwi, że nikt nie wspomniał o niesamowitej urodzie Laury, jestem pod ogromnym wrażeniem :)
Cudownie i bajkowo! Przepiękne zdjęcia, tylko pozazdrościć możliwości takich wyjazdów :)
Wspaniałe!
Łaaaał, zazdroszczę! Marzy mi się Australia, ale obawiam się, że mój strach przed samolotami nie pozwoli mi jej odwiedzić :(
Swoją drogą niedawno przeczytałam Twoją książkę i trafiłam na Twojego bloga (sama nie wiem jak to możliwe, że nie znałam go wcześniej). Powiem szczerze, że jestem zachwycona i przez kilka godzin nie mogłam się oderwać póki nie przeczytałam wszystkich postów :) Mimo, że mam trochę odmienne poglądy na modę bardzo podoba mi się sposób w jaki piszesz, estetyka bloga i w ogóle wydajesz się być bardzo miłą i ciepłą osobą :)
Piękne zdjęcia:) Dobrze, że jednak zdecydowaliście się na spacer wśród tych malowniczych domków:)
A jeżdżenia samochodem po plaży nie popieram! Już lepsze (również dla środowiska) ślizganie się na tej boogie board;)
Świetne miejsce! Przepiękne zdjęcia. :)
Mam nadzieję że i mi kiedyś będzie dane odwiedzić Australię. :]
Cudowne zdjęcia!!!
Ale mam pytanie tak nie na temat i tak prymitywne, że aż strach…
Jak można bezpiecznie wyczyścić / wyprać podszewkę skórzanej ramoneski?
Przepiękne zdjęcia, masz świetne oko! Nie mogę się doczekać kolejnych, tym bardziej, że Australia to moje marzenie <3
Ale przepięknie!!!
Dlaczego z bloga zniknął podział na kategorie na stronie głównej? Żeby dotrzeć do postów o podróżach musiałam oddzielnie szukać ich w wyszukiwarce blogowej wpisując „Wlochy” czy „australia” a przecież nie pamiętam wszystkich miejsc, z których pisałaś relacje. Dobrze byłoby go przywrócić!
Asiu, czy Ty wiesz może jak w Australii nazywa się certyfikat rezydencji podatkowej? Wiem, że to nie blog o podatkach, ale tonący brzytwy się chwyta…. a ja serio mam nóż na gardle….
Nie mam pojęcia niestety:( Ale tu powinnaś wszystko znaleźć.
Poszukam! Dziękuję :)
Asiu, dzięki Twojemu linkowi znalazłam wszystkie potrzebne informacje! Nawet z moim średnim angielskim strona okazała się bardzo przejrzysta i przydatna – ech, gdyby polskie urzędy tak jasno wszystko wykładały ;) Bardzo dziękuję za pomoc!
Ooo, bardzo się cieszę! I zazdroszczę Australii:)
oj, niestety ja tam nawet nie byłam :(
Cudowne miejsce. Przepiękne widoki. To trzeba zdecydowanie zobaczyć na własne oczy. Pozdrawiam