Zdarza Wam się czasem zastygać w bezruchu, kiedy mierzycie się z trudnym problemem? Mnie bardzo często. Kiedy coś mnie przerasta, nie wiem od czego zacząć, w co włożyć ręce, zwykle nie robię nic, oprócz panikowania, i czekam aż problem sam się rozwiąże.
Przypomina to strategię Chrupka, który chowa głowę za zasłonę i jest przekonany, że nikt go nie widzi. Cały puchaty odwłoczek oczywiście wystaje.
Chodzę więc i panikuję, czas mija, a ja panikuję jeszcze bardziej. W końcu biorę się do pracy, po wstępnym rozpoznaniu okazuje się, że nie jest to takie trudne, jak mi się wcześniej wydawało, albo jest, ale jakoś sobie przecież poradzę i żałuję, że nie zrobiłam tego wcześniej – miałabym więcej czasu.
Mam tak całe życie – od wypracowań z polskiego i zadań z matematyki, przez pracę licencjacką i magisterską, po różne ważne teksty. Udało mi się uciec od tego schematu przy pisaniu książki, bo stwierdziłam, że to tak ważna dla mnie sprawa, że nie chcę jej zostawiać na ostatni moment. I kiedy tylko przekonałam się, jak wielki daje to komfort, postanowiłam zrobić wszystko, by momenty strusia z głową w piasku przestały pojawiać się w moim życiu.
Łatwo powiedzieć, trudniej zrobić. Kiedy patrzy się z boku, wydaje się to wręcz banalne, ale gdy człowiek wpadnie w spiralę rozmemłania, trudno się z niej wygrzebać – znam to doskonale. Ale jest mała sztuczka, która jest prosta, niezobowiązująca i nawet najbardziej spanikowany mózg daje się na nią nabrać. Nauczył mnie jej Leo Babauta, bloger i minimalista, ekspert od tematyki nawyków.
No to tak: bierzemy stoper (a raczej odwrotność stopera – czy to się jakoś nazywa? minutnik?) i nastawiamy go na pięć minut. I zobowiązujemy się sami przed sobą, że przez to pięć minut będziemy się zajmować naszym zadaniem – później, jeśli będziemy mieć ochotę, możemy odpuścić, bez wyrzutów sumienia. To może być przejrzenie spisu treści w pracy magisterskiej, zapisanie kilku zdań na pustej kartce, pierwsze kreski rysunku, włożenie butów i wyjście do najbliższego parku. Efekty naszej pracy nie muszą być ani szczególnie przemyślane, ani szczególnie dobre – po prostu mają być.
Na mnie działa zawsze. Jak już wpadnę w tryb działania, zrobię sobie choćby najbardziej wstępny plan, odblokowuje mi się jakaś zapadka w głowie i nabieram zapału. Pięć minut mija w mgnieniu oka, a ja zwykle przestawiam zegarek, tym razem na godzinę lub półtorej i zabieram się za robotę. Nie od dziś wiadomo, że najtrudniej jest zacząć, a już najgorzej jest, kiedy nie do końca wiemy, co tak właściwie mamy robić, albo od czego rozpocząć. Pięciominutowa, niezobowiązująca rozgrzewka pozwala w łatwy sposób zorientować się w sytuacji i pozbyć tej przeszkody. Bo, jak zgrabnie tłumaczy niezawodny Mark Manson, akcja jest przyczyną, a nie tylko skutkiem, motywacji. Dlatego, zamiast przeznaczać czas i pieniądze na książki, filmy czy szkolenia motywujące, po prostu coś zróbmy. To może być bardzo niewielki fragment całego zadania, a efekt może być beznadziejny – to bez znaczenia, ważne by po prostu zacząć.
I jeszcze jedno – ponieważ to tylko pięć minut, trzeba to zrobić od razu. Niezależnie od tego, jak bardzo zmęczeni, zniechęceni czy zdemotywowani się czujemy. Bo dzień się jeszcze nie skończył (przeczytajcie ten wpis Alexandry, jest ekstra!).
Pomyślałam, że przyda Wam się przetestowany inspiracyjny kopniak na szare, jesienne dni. Do czego zwykle trudno Wam jest się zebrać? U mnie zawsze było to pisanie prac do szkoły, a teraz porządkowanie dokumentów księgowych każdego miesiąca albo pisanie czegokolwiek po długiej przerwie. Jeśli macie jakieś swoje sztuczki, pozwalające wyrwać się z rozmemłania, to podzielcie się proszę w komentarzu.
PS Dziękuję za wszystkie fantastyczne odpowiedzi konkursowe, opisujące Wasze eko-aktywności. To kopalnia inspiracji. Wyniki pojawiły się pod postem, a do zwycięzców wysłałam maile. Jesteście naprawdę super!
45 thoughts on “Tylko jeden krok”
Do tego wpisu powinnam dostać dedykację. Od kilku dni nie umiem się zabrać do ważnych zadań, czas ucieka a ja stoję w miejscu – ilość rzeczy do zrobienie mnie przeraża i przerasta. Naprawdę przyda mi się taki motywacyjny kopniak, bo moje rozmemłanie ostatnio sięga zenitu. Niech się już kończy ta jesień, chcę wiosnę!
Trafiłaś z tym tekstem idealnie, jest dokładnie tym, czego mi teraz trzeba! Od jakiegoś czasu wisi mi nad głową dokumentacja z praktyk na mojej podyplomówce. Deadline coraz bliżej, ja jestem coraz bardziej przerażona, i… Nie robię z tym kompletnie nic. Ale teraz koniec z tym, biorę się do roboty – jaki piękny będzie każdy dzień bez tego obciążenia na głowie! Jej, dzięki wielkie! :)
Ciężko powiedzieć jednoznacznie, co pomaga mi się wyrwać z rozmemłania. Często jest to taka chwila, ułamek sekundy, który kojarzy mi się ze skokiem na bungee – krzyczę „dobra, koniec tego, nie po to tu jestem” i po prostu metaforycznie skaczę. Zrywam się z łóżka, otwieram książkę, zaczynam rozmowę. I dalej już, że tak powiem – samo leci. :D
Ja nienawidze zalatwiac wszelkich oficjalnych spraw, zwlaszcza telefonicznie/osobiscie. Wlasnie jest taka jedna rzecz ktora wisi nade mna od miesiaca i nie moge sie zabrac, przypomina mi sie zawsze gdy jest juz za pozno by isc/dzwonic, a ten wstretny lek nie pozwala mi nastawic sobie kolejnego juz przypomnienia. Brrr!
Och, ekstra dzięki! <3 Taka prosta i niewymagająca rzecz, a przecież na pewno skuteczna. Czemu takie rozwiązania nigdy same nie przyjdą człowiekowi do głowy? No to ustawiam minutnik i będę jeszcze dziś przynajmniej o te 5 minut do przodu z licencjatem :)
Słyszałam o sposobie na czas, kiedy nie chce się nam sprzątać :) Po prostu nastawiamy na 15 min, i w tym czasie musimy się wyrobić:]
Niezliczoną ilość razy panikowałam, i bywałam bezsilna. Moim najlepszym sposobem jest przypominanie sobie o tym, jak bardzo źle się czułam, jeśli z czymś jednak nie zdążyłam. Bardzo motywuję :) Bo nie ma nic gorszego niż wpaść w to koło stresu, im dalej, tym trudniej.
hej, czemu nie piszesz częściej postów?
co do zasady, sama stosuję podobną, ale nie wiedziałam że to się jakoś nazywa. Najczęściej zaczynam od otworzenia pliku w wordzie i zapisania czegokolwiek, co mi przyjdzie do głowy, najczęściej daje efekt.
Pozdrawiam
Ja nie mam problemów z zaczęciem, bo odnalazłam w sobie mnóstwo siły. Gorzej z czasem. Nie jestem typem, który siedzi pół dnia przed komputerem, jestem naprawdę dobrze zorganizowana, ale nauka + praca + zmęczenie po pracy powodują, że zaczyna mi brakować czasu. Zaczęło mnie to smucić, bo jeśli chcę się z kimś umówić, to muszę to robić z jedno czy dwutygodniowym wyprzedzeniem. Pracuję nad tym, żeby wygospodarować jeszcze więcej czasu, więc jest jeszcze nadzieja, ale czuję się przygnębiona, że nie mam kiedy realizować wszystkich swoich pasji i zazwyczaj zostaje czas na jedną czy dwie.
Mam dokładnie to samo! Przez nauke i prace zostaje bardzo malo czasu dla siebie, w ktorym tak naprawde mozna by sie zrelaksowac. Jest tyle rzeczy, ktorych chcialabym sie nauczyc/sprobowac, ale przez tak napiety kalendarz nie mam dnia wolnego w tygodniu. U znajomych mam juz metke 'tej wiecznie zajetej’, tylko ze ja naprawde jestem zajeta :(
Właśnie. Myślałam, że jak się zorganizuję, to będę miała mnóstwo czasu, a tymczasem doszła praca i wszystko zaczyna mnie przygniatać. Dlatego chcę zmienić system i jeszcze raz wszystko przeorganizować. MUSZĘ znaleźć czas.
Świetnie cię rozumiem, właśnie jestem w trakcie tzw. niechciejstwa związanego z pisaniem wypracowań na rozszerzony polski u kochanej pani B.S., a ilość paraliżuje, że nie wiadomo w co ręce włożyć. Taki sposób wydaje się być idealny, bo właśnie zacząć jest najtrudniej.
Ostatnio ciężko mi się zebrać do ogarniania spraw na studia i jakiś najzwyklejszych prac domowych. Po prostu gdy robi się wcześnie ciemno, dni są takie szare i smutne uchodzi gdzieś ze mnie cała chęć do działania. Staram się z tym walczyć i każdego dnia poszukuje jakiegoś motywatora, który pozwoli mi się uporać z obowiązkami i uczyni dzień piękniejszym. Najważniejsze to pozytywne nastawianie i konsekwencja wobec własnych postanowień :)
Świetny sposób! Obserwuję i u siebie ten „syndrom”. Chociaż zazwyczaj się zbieram, ale trwa to czasem zbyt długo. Moim sposobem jest spisanie problemu, ustalenie jakiegoś planu działania co pozwala mi się trochę zdystansować od niego.
Świetny pomysł z tą 5 minutówką. Kradnę :-).
ŚWIETNY TEKST! tego mi było trzeba ;)
Asiu (myślę, że mogę się tak zwracać?) co chwilę pokazujesz nową twarz, piszesz o nowych rzeczach, pokazujesz że chyba w każdym temacie czujesz się dobrze ;) i jakoś tak to wszystko się pięknie splata w jedną całość, jedną filozofię. UWIELBIAM Twój blog [ i książkę] ;)
Pozdrawiam serdecznie
Czasem paraliżuje wynik, strach przed porażką albo ogrom zadania. Czasem czekamy na sprzyjające okoliczności, które zazwyczaj nie nadchodzą. Skąd ja to znam! Najtrudniej wykonać ten pierwszy krok. To tak jak z bieganiem, strasznie nie chce się wyjść z domu, ale gdy już wyjdę, bieganie przestaje być uciążliwe, wręcz przeciwnie, jestem zadowolona, że zrobiłam coś w kierunku zdrowszego życia.
Asiu, wspanialy pomysl. Od miesiecy wiem, ze musze napisac prace licencjacka, wiem nawet co chcialabym napisac, ale zaczac jest mi naprawde trudno. Od dzis i ja staruje, od razu od 15minut :) Inspirujesz, Dzieki!!!
Ja tak właśnie miałam z magisterką. Wymyśliłam, że zapalam świecę (dostałam jedną fajną w prezencie), a jak świecą się pali, to mam pisać. I zadziałało! Nie wiem czemu o tym zapomniałam. Dzięki za przypomnienie, bardzo teraz czegoś takiego potrzebuję. Pozdrawiam :-)
Cierpiałam kiedyś często na syndrom „strusia”, jednak coraz rzadziej mi się zdarza. Powód? Doświadczenie. Już wiem, bo sprawdziłam kilkakrotnie, że wszystkie te „straszki” nie są aż tak straszne. Wielokrotnie przygotowanie większego projektu przyprawiało mnie o zawrót głowy, jednak teraz już wiem, że za każdym razem jakoś (czasem lepiej, czasem gorzej) dawałam sobie radę, więc poradzę sobie i tym razem. No bo kto da radę, jak nie ja? ;)
No właśnie najtrudniejszy jest pierwszy krok, to chyba Platon, te pierwsze 5 minut, a dalej jest szansa że pójdzie z kopyta. Pozdrawiam serdecznie beata
Też tak mam, od zawsze ;) z pisaniem prac w szkole i na studia, z różnymi projektami w pracy, często nawet ze sprawami drobnymi, domowymi… cóż, lęk i świadomość ilości pracy często mnie paraliżuje. Dzięki za fajny pomysł na to co z tym zrobić :) i cieszę się że piszesz bo tak rzadko teraz można cię poczytać :)
Cześć,
kiedy będzie rozwiązanie konkursu ekologicznego z poprzedniego wpisu?
Cześć Emilka, już od wczoraj jest, pod postem z konkursem:)
Ja mam tak z jedną pracownią na studiach – projektowanie wnętrz. Mimo że uwielbiam przeglądać internety w celu szukania inspiracji i średnio co pół roku mam inną wizję wystroju mieszkania, to pracowni na uczelni szczerze nie znoszę, bo jest oderwana od rzeczywistości i w sumie z projektowaniem wnętrz niewiele ma wspólnego. Każda próba zmierzenia się z tematem kończy się rzucaniem przedmiotami. ;) Muszę spróbować z Twoją metodą, oby pomogło. :)
Kurcze, jakbym słyszała siebie! Świetny wpis, mega mi się przydał w tym momencie! Dzięki wielkie za „sprzedanie sztuczki”, idę ją wypróbować ;)
O rany, jakie to życiowe o czym piszesz! Od siebie chciałam dodać, że jak już wejdziemy w ten wir pracy co 25 minut mniej więcej dobrze jest sobie zrobić krótką przerwę – zrobić herbatę, otworzyć okno, wyjść wyrzucić śmieci itd. Ponoć nasz mózg nie potrafi dłużej pracować w pełnym skupieniu.Ta technika ma nawet swoją nazwę, Pomodoro ;-) https://en.wikipedia.org/wiki/Pomodoro_Technique.
Inna ważna rzecz, której niedawno się nauczyłam, a którą chciałabym wszystkim polecić: dużo mówi się w dzisiejszych czasach o multitaskingu i robieniu kilku rzeczy jednocześnie, podczas gdy efektywniej pracujemy robiąc tylko jedną rzecz naraz. Krótkie ćwiczenie, żeby uzmysłowić sobie – mniej więcej – jak to działa: spróbujcie zapisać na kartce swoje imię i nazwisko, numer telefonu i numer pesel, każde w oddzielnej linijce. Potem odwróćcie kartę i zapisujcie te same dane w trzech linijkach, ale w schemacie: pierwsza litera imienia, pierwsza cyfra numeru telefonu, pierwsza cyfra numeru pesel, druga litera imienia, itd. Nie dość, że mózg musi bardziej się wytężać, to jeszcze ten sam efekt osiągamy w dłuższym czasie, nie wspominając o tym, że czasem zdarza się nam popełniać błędy (a przecież są to dane które pamiętamy obudzeni o 3 w nocy!) ;-) Dlatego lepiej skupić się na jednej rzeczy, i po skończeniu jej przejść do drugiej. Czasem zadanie, które przed nami stoi, wydaje się tak złożone, że nie wiemy do której strony zacząć i przeraża nas ogrom pracy, która nas czeka – najlepiej podzielić sobie to wielkie zadanie na mniejsze części i pchać do przodu ;-) I już ostatnia moja obserwacja – gdy wszystko zaczyna się walić i nagle milion rzeczy dzieje się naraz, zamiast rzucać się od razu na oślep i próbować chaotycznie rozwiązywać problemy lepiej zrobić krok w tył (np. pójść zrobić sobie herbatę), ze spokojem spróbować ogarnąć całą sytuację/”the big picture”, i potem dopiero zacząć rozwiązywać problem, od tego, co najważniejsze, małymi krokami. Nie ryzykujemy wtedy, że coś pominiemy, i przede wszystkim z naszej głowy odpływa stres a poziom adrenaliny się zmniejsza, więc działamy bardziej racjonalnie i myślimy trzeźwiej.
Pozdrawiam :)
Super przykład z tymi danymi:)
Naprawde sa ludzie, ktorzy znaja swoj pesel na pamiec?! „:-)
Numeru swojego telefonu tez nie pamietam absolutnie…
Ale to multitastingowanie jest naprawde bardzo meczace i nieefektywne. BARDZO.
Przeczytałam post, przeczytałam komentarze i… uffff. Czyli nie jestem sama z takim odwlekaniem i panikowaniem? Przytrafia mi się czasami taka niemoc i strasznie tego nie lubię. Następnym razem spróbuję tego patentu z minutnikiem :)
Kiedyś tak miałam, im zadanie wydawało się cięższe tym trudniej było się za nie zabrać. Ale na szczęście praca oduczyła mnie tego zachowania. Kilka ciężkich zadań, które po wytrwałej realizacji okazały się wykonalne przekonały mnie do zabierania się za coś od razu. Mimo że czasami to zabranie się wygląda bardzo bezsensownie i chaotycznie, bo czasem po prostu trzeba jak głupi popatrzeć się na problem, wykonać jakieś nic nieprzynoszące kroki, ale ostatecznie właśnie dzięki temu da się wszystko zrobić.
Kiedyś od razu ustawiam stoper na pół godziny. Może teraz spróbuję z tymi 5 minutami. Chociaż z drugiej strony, ciężko mi teraz zabrać się za cokolwiek, bo mam małego przeszkadzacza (8-miesięczny synek), który ostatnio często „nie chce współpracować”. Więc mogę sobie ustawiać miliony stoperów, a i tak jak Junior będzie miał inne plany… to nie ma mocnych :P
Jeśli jednak chodzi o skuteczność i systematyczność to mam jeszcze inny sposób – łańcuch produktywności. Napisałam ostatnio o tym na blogu –> http://oszczednicka.pl/2015/10/nie-przerywaj-ancucha/
Mam nadzieję Asiu, że nie pogniewasz się za linka, bo myślę, że zarówno Ty jak i Twoje czytelniczki będziecie tą metodą zainteresowane :)
Nie nie, super!!!
Poza tematem, ale jako, że tyle tu ”świadomych” konsumentek zagląda, to może zapytam. Dziewczyny (Asia liczę na Ciebie), wiecie może, gdzie można znaleźć jakiś przyzwoity szalik? Wszędzie morza akrylu i chodząc po sklepach zaczynam tracić wiarę w to, że uda mi się trafić na coś z dobrym składem, co jednocześnie nie wygląda jak bura szmata…
Ostatnio widzialam w sklepie internetowym H&M szale z welny. Wygladaly dobrze i jakosciowo. Ale kolory niestety szary i chyba bezowy. W sklepi internetowym Zary chyba widzialam kaszmirowe. Jest jeszcze jedna mozliwosc. Kupic wloczke i zrobic sobie :) Pozdrawiam i zycze efektywnych zakupow :)
Ja zawsze uderzam do TK Maxxa po takie rzeczy:)
Mam dokładnie tak samo, wpadam w panikę, kiedy wisi nade mną jakiś poważny problem, po czym okazuje się, że wyglądał on tak strasznie tylko w mojej głowe ;) 5 minut to naprawdę niewiele, a może zdziałać cuda. Metodą małych kroków, wydaje mi się, że można wszystko osiągnąć i wprowadzić w życie.
Dobrze to znam :) Tak zwany trup w szafie, który tam siedzi i siedzi i trzeba tę szafę otworzyć. I chociaż wydaje się, że ten trup wyskoczy z szafy jak oszalały to w rzeczywistości okazuje się, że wcale nie jest taki straszny.
Im szybciej się zmierzymy z tymi trupami z szafy, tym szybciej będzie można odetchnąć :) „Strategia na Chrupka” genialne! :D
Sposób jest świetny, na mnie też działa :) Ale autorem pomysłu nie jest Babauta, ten pomysł jest przynajmniej tak stary jak książka Alana Lakeina „Być panem swego czasu i swego życia”, w oryginale wydana w 1973 roku. Zwięzła, krótka i na temat. Po jej przeczytaniu mam wrażenie, że wszystkie inne pozycje i blogi na temat zarządzania sobą w czasie to tylko spin-offy (nawet Getting things done). Chociaż Lakein był bardziej wymagający – pisał o 10 minutach ;)
Ola
Ooo, zerknę chętnie!
Rozwiazanie wydalo mi sie w pierwszej chwili banalne, jednak wczoraj wrocilam do domu i sprobowalam tego sposobu, i zadzialalo! Zrobilam kolejny krok w rozwoju mojego wymarzonego biznesu! Yay, dzieki, Asiu! :) Nastepne wyzwania czekaja!
Superowo!
W moim przypadku działa zasada im więcej do zrobienia tym lepiej :) Kiedyś odkładanie „na potem” i „strusiowanie” było u mnie dość powszechne. Kiedy pojawił się na świecie pierwszy synek w 70% takich przypadków starałam się załatwić sprawę szybko, od kiedy mam dwójkę dzieci problem prokrastynacji zniknął :) Zwyczajnie nie mogę sobie pozwolić na odkladanie niczego. Chłopcy zajmują zdecydowaną większość mojego czasu, a wszelkimi innymi ważnymi sprawami mogę zajmować się kiedy śpią lub tata zabiera ich np. na spacer. Po prostu muszę wykorzystać każdą minutę mozłiwie efektywnie, dzięki temu znajduję czas na swoje przyjemności (np. czytanie tego bloga) :)
Pozdrawiam
Ten wpis spada mi z nieba. Jestem na pierwszym roku studiów i nie mogę poradzić sobie z organizacją. Wydaje mi się, że wyprowadzka z rodzinnego domu do miasta, w którym jestem kompletnie sama jest przyczyną mojego rozmemłania. I choć uczelnia bardzo mi odpowiada, nie potrafię się zmobilizować do systematyczności, która, notabene, była moją flagową cechą w liceum.
Ilość obowiązków mnie przytłacza, cały czas narasta, a ja coraz bardziej panikuję, zamiast zabrać się do roboty.
Także koniec z mojej strony, nastawiam stoper!
Ja niestety mam tak bardzo często, ale próbuje z tym walczyć.
A ja mam taki „swoj” sposob na „milion obowiazkow i zadan do zrobienia” – tak naprawde nie moj, tylko zaczerpniety z ksiazki nieodzalowanej Joanny Chmielewskiej (bodajze „Zwyczajne zycie”). LISTY! Ilekroc mam poczucie, ze sprawy zaczynaja mnie przerastac – biore kartke papieru i dlugopis. Wlasnie tak – tradycyjnie, nie pliki w Wordzie, aplikacje, tylko stary sprawdzony papier i dlugopis ;) Zaczynam wypisywac wszystko, co musze zrobic, potem jeszcze raz, i jeszcze raz. Porzadkuje sprawy wedlug waznosci, czasu, planuje kolejne kroki na papierze, czasem szczegolowo, wlacznie z kolejnoscia i czasem wykonania. Gdzies w miedzyczasie okazuje sie, ze wielkie zadania, rozlozone na male, konkretne kroki, wcale nie sa takie straszne, lek przed dzialaniem mija i ja moge juz na spokojnie zabrac sie do pierwszego kroku – czuje nawet chec do dzialania, mobilizacje i motywacje. Wiec nigdy tak naprawde nie musialam korzystac z „zasady 5 minut”, ale zawsze staram sie trzymac tej motywacji i zaczac dzialac OD RAZU. Jak najszybciej. Listy maja te dodatkowa zalete, ze daja radosc i satysfakcje wykreslania nich kolejnych wykonanych zadan. Gwarantuje Wam – widziec pod koniec dnia kilka (chocby jeden) wykreslony punkt – BEZCENNE :)
Pozdrawiam Autorke bloga i Czytelniczki :)