Żyjemy w czasach, w których możemy zrobić niemal wszystko, a wciąż czujemy obowiązek stosowania się do aktualnie obowiązującego wzorca i co gorsza – narzucania go innym. Odnoszę takie wrażenie przysłuchując się rozmowom znajomych, zerkając na tablicę na FB, czytając gazety.
Kiedy byłam na studiach, miałam współlokatorkę, super dziewczynę, bardzo towarzyską i zawsze chętną do pomocy. Wśród ludzi czuła się jak ryba w wodzie, poznawanie nowych osób sprawiało jej niesamowitą przyjemność i mogła dzień w dzień chodzić na imprezy, nie czując przy tym większego zmęczenia.
Do mnie z kolei, po pierwszym okresie oszołomienia wolnością mieszkania bez rodziców, dotarło, że ciągłe imprezy to nie do końca moja rzecz. Że raz na jakiś czas chętnie pójdę potańczyć, ale zwykle wolę spotkać się ze znajomymi w mniejszym gronie na obiedzie, pójść do kina albo spędzić wieczór w domu, czytając czy zajmując się swoimi sprawami – i nigdy nie będzie mi się nudzić. I że męczą mnie te same rozmowy o niczym i odpowiadanie na zawsze podobne pytania, a banda obcych, hałasujących ludzi w mojej kuchni w środku nocy to raczej wizja koszmaru niż szampańskiej zabawy.
Za każdym razem, kiedy moja współlokatorka próbowała wyciągnąć mnie na trzecią w tym samym tygodniu imprezę, czułam na sobie presję, na tyle dużą, że zamiast powiedzieć, że po prostu nie mam ochoty, zawsze miałam na podorędziu szereg wymówek. Teraz już nie mam większego problemu z odmawianiem robienia rzeczy, na które nie mam ochoty (chociaż od czasu do czasu daję się w coś wmanewrować, a potem zwykle żałuję), ale wtedy z jednej strony byłam młodsza i mniej asertywna, z drugiej, imprezowanie było postrzegane jako ogólnie obowiązujący sposób spędzania wolnego czasu wśród ludzi w moim wieku.
Na pewno ma to związek z faktem, że istnieje schemat „studenta-imprezowicza”, ale też 6-7 lat temu (nie wierzę że aż tyle czasu minęło, odkąd zaczęłam studia!) inne formy spędzania wolnego czasu, od wypraw po Polsce, przez gry miejskie, po planszówki, nie przychodziły ludziom do głowy tak powszechnie, jak teraz. Po prostu – nie były modne. Takie rzeczy były zarezerwowane raczej dla geeków i pasjonatów.
Dlaczego o tym wspominam? Bo kiedy rozglądam się po postach fejsbukowych znajomych, mam wrażenie że znów wpadamy w jeden, obowiązujący wzorzec: rzuć pracę w korporacji, spakuj plecak i podróżuj miesiącami. I nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie kilka aspektów.
Po pierwsze, nie raz spotkałam się z sytuacją, gdy ktoś wytyka osobie pracującej na etacie, że „marnuje życie”. Tymczasem są osoby, którym praca z ludźmi i codzienne chodzenie do biura sprawia frajdę i daje spełnienie. Wytykanie komuś, kto nie pyta nas o radę, że jego życie jest niepełnowartościowe, jest naprawdę nieeleganckie i dużo więcej mówi o wytykającym niż wytykanym.
Zresztą tego rodzaju wytykacze, zwykle tuż po studiach, często nadal utrzymywani przez rodziców, najczęściej nie zdają sobie sprawy z tego, ile pracy wymaga prowadzenie z sukcesem własnej działalności i że nie jest to wyłącznie kreślenie śmiałych planów nad kubkiem kawy w hipsterskiej kawiarni, ale i codzienna rutyna, żmudne czynności, do których musimy motywować się sami, bo nikt za nas tego nie zrobi – nie wszyscy muszą to lubić, nie wszyscy muszą być w tym dobrzy. I że w efekcie ludzie posiadający własne biznesy często wpadają w kołowrotek obowiązków jeszcze większy, niż ci „uwięzieni” w korpo.
Tak samo jest z podróżami – wszędzie czytam o tym, jak kształcą, wzbogacają, pomagają otworzyć się na inne kultury. Jest tak na pewno, ale trzeba też pamiętać, że większość podróżujących poznaje wycinki krajów przeznaczone dla turystów. I nie chodzi mi tu wyłącznie o zorganizowane wycieczki, ale i backpackerskie wyprawy, które często wpadają w ten sam, utarty schemat. I w tym również nie ma nic złego, ale zobaczenie Macchu Picchu czy Wielkiego Kanionu nie stawia nas na pozycji bywalców świata, którzy mogą z wyższością patrzeć na smutne masy w biurach.
To nie konkurs – samo odkreślanie kolejnych krajów z listy nie sprawi, że rozwiniemy się jako osoba. Dużo ważniejsze jest to, jak patrzymy na swoje otoczenie, niż to jak często je zmieniamy. Pomijając już fakt, że i samo podróżowanie może mieć różne odsłony – ja na przykład nie lubię być ciągle w drodze, lubię wrócić do swoich spraw i na spokojnie przetrawić podróż, nie liczy się też dla mnie zaliczenie jak największej ilości miejsc w jak najkrótszym czasie. Podróż to dla mnie całościowe doświadczenie, lubię dobre jedzenie, ładne wnętrza i jeśli mam wybierać między jedną podróżą w dokładnie takim stylu, jaki lubię, a trzema wypadami do średnio interesujących mnie miejsc z noclegiem w szesnastoosobowej sali w hostelu, bez namysłu wezmę pierwszą opcję – choćby nie wiem ile osób nazywało mnie stetryczałym emerytem.
Można mieć fantastycznie, spełnione życie nie budując startupu i nie objeżdżając świata dookoła, tak samo jak można świetnie się bawić bez przepychania się w głośnym klubie w środku nocy. Są osoby, które marzą o wielodzietnej rodzinie, wspólnym pieczeniu ciasta i wizytach u krewnych w weekendy, są takie, którym szczęście daje kariera naukowa i jeszcze inne, które z pasją spędzają wolny czas, doskonaląc techniki malowania paznokci .
O ile tylko robimy to, co naprawdę sprawia nam przyjemność i czujemy, że się rozwijamy, niczym innym nie powinniśmy się przejmować. I nie pozwólmy sobie wmówić, że nie możemy być szczęśliwi bez aktywności X czy Y – dokładnie tak samo, jak w przypadku przedmiotów.
Żaden styl życia nie jest gorszy ani lepszy, pomijając oczywiście ekstrema. W słynnym „wychodzeniu ze strefy komfortu” chodzi o to, żeby robić rzeczy, które z jednej strony nas pociągają, z drugiej wydają się tak niewyobrażalne, że zwyczajnie się ich obawiamy, nie o to, żeby zmuszać się do czegoś, co zupełnie nie jest „nasze”.
Przygoda życia jednej osoby jest najgorszą karą dla drugiej. Nie dajmy się więc modom i choć dobrze jest próbować nowych rzeczy, to jeżeli przekonaliśmy się, że coś nie jest dla nas, nie ma co się do tego na siłę zmuszać, nawet jeśli namawia nas znana blogerka, sąsiad i pani z telewizji śniadaniowej.
A Wy macie wrażenie, że narzuca się Wam jakiś ogólnie obowiązujący plan działania? To, jaka dokładnie postawa jest aktualnym wzorcem, na pewno zależy od środowiska, w jakim się obracamy, ale bardzo jestem ciekawa, czy kiedykolwiek mieliście podobne odczucia.
PS Jeżeli macie ochotę dostawać więcej treści wprost do swojej skrzynki mailowej, zapiszcie się do blogowego newslettera.
133 thoughts on “Moda na życie”
Dokładnie, zgadzam się z Tobą w 100%. Żyj i daj żyć innym. :)
Trafione w punkt! Często zdarza mi się czytać lekceważące czy wręcz pogardliwe opinie o różnych rzeczach czy aktywnościach, które dla mnie są największą życiową przyjemnością, spełnieniem marzeń lub po prostu codziennością. Z zainteresowaniem śledzę blogi podróżnicze, z przyjemnością czytam o sukcesach Twojej firmy, ale sama idę trochę inną drogą. Miło byłoby czasem poczuć, że to tak samo dobra droga jak inne, chociaż niektórym wydaje się za mało kręta, a innym zbyt mało wyboista.
Z życiem jest trochę jak z dżinsami: to, że modne są rurki, wcale nie znaczy, że każdy będzie w nich świetnie wyglądał :-)
Oj, coś czuję, że ten komentarz rozwinie się u mnie w dłuższy wpis, bo rzuciłaś kamyczek, a w mojej głowie ruszyła lawina!
Asiu, nawet nie wyobrażasz sobie ile dał Twój dzisiejszy post.
Dziękuję!
Podpisuję się rękami i nogami pod tym wpisem :)
Ja również.Wcześniej zdarzało mi się wpadać w chandrę ze względu na to, że zewsząd otacza nas gromada ludzi światowych, a przecież, tak jak napisałaś, mamy różne wizje szczęści i to,że organizujemy sobie życie inaczej wcale nie musi oznaczać, że je marnujemy :)
Pewnie, że też tak mam. Z mężem już od dawna przestaliśmy chadzać na imprezy, bo nas to zwyczajnie nie bawiło. Wolimy się spotkać w kinie, na kawie, zaprosić znajomych na pyszne ciasto, porozmawiać, pobyć ze sobą. Część znajomych nas odrzuciła – przecież jesteśmy nudziarze.
Kiedy zostałam mamą zdziwiło mnie natomiast jak bardzo dyskryminowane są mamy, które właśnie w tym się spełniają. Nie zostawiają dziecka dla kariery, a ideałem jest dla nich patrzenie na rozwój własnego bobasa i cieszenie się wspólnie spędzonym czasem zamiast zarabiania kolejnych zer na koncie i droga rozwojowa. Może i siedzenie z dzieckiem nie rozwija w tym modnym znaczeniu (teraz niemalże na każdym blogu jest jak się rozwijać), za to rozwija emocjonalnie i duchowo. Poznaje się swoje własne granice, rozszerza horyzonty. Nic tak nie otwiera umysły, jak dziecko, które właśnie świat poznaje i przypomina o tym, na co dawno przestaliśmy zwracać uwagę :)
Warto chadzać własnymi drogami :)
No właśnie, już samo słowo „rozwój” zaczyna się kojarzyć tylko z pracą nad swoją motywacją do pracy czy umiejętnościami przydatnymi w pracy, a gdzie rozwój emocjonalny, duchowy i tak dalej – niesamowite to jest.
Lubię słowo rozwój, ale jest ono wg mnie nadużywane. Ludzie trochę zapomnieli jak jest robić coś „just for fun” :D Przecież zabawa też rozwija i zazwyczaj kojarzy się o wiele bardziej przyjemnie niż praca albo obowiązki… Nie zawsze trzeba wszystko nazywać, analizować i o wszystkim mówić, nie trzeba być poważnym i brać życia śmiertelnie serio ;) Za to zmiany trzeba zacząć od siebie, a nie nawracać innych i mówic im, jak mają żyć. Ile ludzi, tyle sposobów. I żaden nie jest zły, o ile nie krzywdzi innych osób. Taka jest moja filozofia życia i na razie jest mi z nią dobrze :) My z moim B. jesteśmy już po 30tce, żyjemy bez ślubu i bez dzieci, oboje pracujemy, każde z nas ma swoje pasje, czas spędzamy różnorodnie, czasami imprezujemy, czasami siedzimy w domu. Często trudno mi uwierzyć, ile to budzi kontrowersji. Obcy ludzie potrafią mi mówić, że jak to, kiedy ślub, kiedy dzieci, że zegar tyka, pytają czy jestem chora etc. A przecież to moja i wyłącznie moja sprawa, i nie będę się z tego nikomu tłumaczyć. Nie dam sobie narzucić czyjegoś schematu życia, bo to, do kroćset, moje życie! I nie będę się przejmować czyimś widzimisię ani mu podporządkowywać, bo inczej wpadłabym w nerwicę albo depresję. Nie warto… Robię swoje i już. Całe szczęście, że wyglądamy z moim B. dosyć młodo, zazwyczaj ludzie biorą nas za studentów (:D), więc takie sytuacje nie zdarzają sie zbyt często… Ale takie narzucanie swojego sposobu myślenia i życia jako tego najfajniejszego-jedynego-słusznego-bo-ja-mam-rację-i-wiem-co-jest-dla-ciebie-najlepsze-a-ty-się-nie-znasz jest baaardzo denerwujące :/
Mnie najbardziej męczy właśnie słowo „rozwój”. I choć wiem, że ma generalnie pozytywne znaczecznie i tak je większość rozumie, denerwuje mnie presja konieczności nieustannego „rozwijania się” w znaczeniu – zdobywania nowych umiejętności przydatnych w pracy, zaliczania kolejnych szkoleń, uczenia się nowych języków, nawet spędzania wolnego czasu na „rozwijających” zajęciach typu: zobaczenie ciekawej wystawy w muzeum czy przeczytanie modnej książki. Denerwuje mnie,że teraz nie pojdzie się na wystawe z myślą o własnej przyjemności, ale dlatego,że np. jest o niej głośno albo ze świadomością „rozwinie” mnie, poszerzy horyzonty. W sumie bardzo słusznie, ale jednak to, że praktycznie nieustannie zmuszani jesteśmy do wykonywania poszczególnych czynności dla wlasnego rozwoju, dobija mnie. Wolę sobie przeczytać wlaśnie wpis na blogu,z całym szacunkiem, który nijak mnie nie rozwija, nie wnosi nic do życia, poza tym, że sprawi mi przyjemność i sprawi, że poczuję, że sa ludzie, którzy myślą podobnie. Wole ppgapić się na durny program w internecie,bo zabija na chwile kalendarz dnia codziennego, rozpisanego na godziny. Czy w tym coś złego? Nie!!!!
I bardzo się zgadzam z przedmówczynia:) też jesteśmy z mężem nudziarzami, którym niezwyklą przyjemność sprawia siedzenie w domu, przy książce i herbacie, czasem w towarzystwie ludzi,dla których miło jest upiec czy ugotować. Znacznie lepiej niż szwędanie się po knajpach, gdzie po 15 minutach mam dość widoku słaniającyh się ludzi. Ale to też z pewnością kwestia wieku.
I brawo dla Mam, które tak doceniają czas, spędzany ze swoimi dziećmi!
:)
Ten cały pęd do „rozwoju” jest już nieco przereklamowany i męczący. Obejrzałam film, uchodzący za ambitny – czy już się rozwinęłam? A ta wystawa w muzeum – rozwinęła mnie? A ta sztuka w teatrze, którą widziałam – to już? Już mi poszerzyła horyzonty? Można by tak wymieniać… Mam wrażenie, że modne stało się zaliczanie pozornie rozwijających aktywności. Tylko, że kiedy się ich nie rozumie albo nie potrafi przeżyć, to gdzie to poszerzanie wiedzy? Znowu tylko „odhaczanie”…
Zainspirował mnie ten komentarz! Ja sama absolutnie nie widzę macierzyństwa jako drogi, którą chcę kiedykolwiek podążać, więc po przeczytaniu w pierwszym odruchu trochę się nastroszyłam. I w tym momencie zdałam sobie sprawę skąd mogą się brać te ataki osób, które mają inny pomysł na życie niż my. Postawa obronna: mój pomysł na życie odbiega od Twojego, a zarazem odbiega od przyjętych standardów (przykład: chęć vs niechęć zostania matką), więc muszę swojego pomysłu bronić—a najlepsza obrona to obrona poprzez atak, czyż nie? Trochę to smutne…
90% polskich blogow to ludzie prezentujacy swoje zdanie I styl zycia dokladnie w taki sposob o jakim piszesz! Chwala Ci za te notke, od dluzszego czasu mnie to nieco irytuje. Zycie jest za krotkie zeby spedzic je na probie zaimponowania swiatu! Niech zyja piatkowe wieczory z herbata, podroze do zimnych krajow I praca ktora nigdy nie przyniesie ogromnych zarobkow ale ktora sie kocha!
„podroze do zimnych krajow” mnie urzekly, pozdrowienia Marta! ;)
Tak! Zimne kraje, herbata i praca bez kokosów! :)
Też kiedyś byłam dość mało asertywna. Chodzłam na imprezy z moimi koleżankami, które na prawdę to lubiły. Szkoda tylko, że ja nie. I tak właśnie przez całą imprezę myślałam tylko kiedy będę mogła się zmyć… Potem nauczyłam się mówić nie i zaczęłam robić to, co tak na prawdę mnie interesuje. Piątek wieczorem spędzam w domu na kanapie z moim mężczyzną i dla mnie jest to o wiele lepsze niż jakaś hałaśliwa dyskoteka gdzie i tak muzyka to nie mój klimat… Jesteśmy domatoram, ale też wychodzimy. Uwielbiam spotykać się ze znajomymi gdzieś w pubach, knajpach, pogadać, pośmiać się.
Poza tym pracuje w korpo, co daje wbrew pozorom daje mi niezależność. Nie jestem takim „podróżnikiem pasożytem” na garnuszku rodziców i dobrze mi z tym.
Wakacje to też dla mnie miło i WYGODNIE :) spędzony czas. Namiot, hostel to nie dla mnie. Hotel, wielkie wygodne łóżko już tak.
Każdy niech żyje jak chce, byle tylko nie wtrącał się w moje życie :)
Świetny blog.
Pozdrawiam.
Asia,dobry tekst.
Z szybkich przemyśleń w temacie: nie sądzę, że narzuca nam się jakiś ogólny plan działania, a przynajmniej nie da nam się nic narzucić, bo jesteśmy wolni, choć oczywiście kreowane są pewne trendy na to, co aktualnie fajnie jest robić i jak żyć. Myślę, że rzadziej im ulegamy, jeśli znamy, akceptujemy i lubimy siebie. Ale to chyba przychodzi z wiekiem.
A ja rok temu kupilam sobie hula hoop, ale raczej trzymalam je w zaciszu domowym, potem zainteresowalam sie tancem z hulahoop wiec musialam wyjsc troche do ludzi, znalezc osoby ktore sie tym interesuja i z ktorymi moge dzielic ta nowa i „dziwna” pasje. Duzo dotychczasowych znajomych sie odsunelo bo przeciez jak moge cieszyc sie z okraglego kawalka rury i jeszcze sie nie wstydzic opowiadac o tym, ze hulam – przeciez nie mam juz 5 lat. Dzis, po roku mam wspanialych przyjaciol z ktorymi dziele pasje, w moim pokoju lezy 70 metrow rury i hobbystycznie zaczelam robic nowe kola, ktore sprzedaje. Nie pasuje do utartych schematow ale uswiadomilam sobie, ze dobrze mi z tym kiedy stanelam na moim pierwszym wystepie na scenie miesiac temu. Dziekuje za ten post :)
Świetny tekst, bardzo prawdziwy :) musimy się odważyć żyć własnym życiem, bez sugerowania się tym co mówią/robią inni :)
*wybacz brak polskich znakow
O jak sie ciesze, ze ktos o tym w koncu napisal. Mam swojego malego bloga o podrozach, ale ciagle czuje presje innych, ze jak nie wyjade „w wielka podroz dookola swiata”, to bede na tym polu przegrana, nikt mnie nie bedzie czytal, ogolnie porazka zyciowa/ zawodowa/ jakakolwiek. A ja uwielbiam podrozowac, ale nie jestem na tyle wytrzymala, taka podroz by mnie wykonczyla. Ludzie oczekuja, ze bede sie tulala do konca moich dni i robila niesamowite rzeczy, nie zdajac sobie sprawy, ze moze ja tez chce kiedys piec chleb i opiekowac sie 4 dzieci.
Podróżowanie to jedno, ale nie wolno zapominać o tym, że jeśli nie wrzuci się zdjęć z egzotycznych miejsc na fb, to podróż się nie liczy. Równie dobrze można by siedzieć tydzień we własnym ogródku :D
Ech, cóż pozostaje mi dodać skoro wszystko tak idealnie ujęłaś w całym poście. Ja na przykład nigdy nie miałam problemu z asertywnością i przez to jestem uważana za osobę mało rozrywkową, ponieważ wolę posiedzieć w domu i poczytać niż przemieszczać się z klubu do klubu. Czuję się zagubiona w związku z faktem, że społeczność studencka w moim mieście narzuca zachowania „typowe”. Ktoś kto nie bawi się na dyskotekach, nie skacze na koncertach w trakcie Juwenaliów i nie pije do upadłego przynajmniej raz w tygodniu, jest uważany za osobę mało towarzyską. Nie chciałabym generalizować, być może sama wpadłam w takie towarzystwo, albo takich ludzi mam wokół siebie. Mimo wszystko, nie zmienia to faktu, że jestem szczęśliwym człowiekiem i bardzo lubię swoje życie i to bez względu na częste docinki ze strony innych osób :-)
Na moim blogu post o doborze stroju kąpielowego do typu sylwetki, zapraszam przy okazji :-)
http://blogwspodnicy.blogspot.com/2015/05/jak-dobrac-stroj-kapielowy-do-typu.html
Joasiu! Jestem związana z Twoim blogiem od początków jego istnienia, choć nie mam jeszcze nawet 21 lat:) Pierwszy raz w ogóle się tu odzywam.. Jesteś niesamowicie mądrą i prawdziwą osobą. Zawsze, gdy przeglądam blogi tych wszystkich wyidealizowanych dziewczyn, poziom mojego humoru automatycznie spada. Wszystko to samo, zalewające must have’y i chwalenie się sponsorowaną wycieczką do Paryża (oczywiście w hotelu z widokiem na wieże Eiffla). Cieszę się, że jesteś. Konkretna, inspirująca osoba, która ma rzeczywisty (jakże pomocny!) wpływ na życie swoich czytelników.
Kochana Joasiu!
Od jakiegoś czasu pogubiłam się w całym tym zgiełku i otoczce wokół perfekcyjnego życia jak z tumblr’a. Pełno motywujących sentencji, zdjęć czy ilustracji szczęśliwych ludzi zaczęło mnie po prostu dusić. Każdy chce być lepszy od innych, mieć więcej, prowadzić bujne życie towarzyskie. Obserwując to zjawisko myślałam, że jestem dziwolągiem (w oczach innych), bo po prostu uwielbiam moją „codzienność”. Cieszą mnie moje studia w rodzinnej miejscowości, a czas wolę spędzać w domu, gdyż panicznie boję się imprez i podróży. Od jakiegoś już czasu dorosłam do tego, by nie bać się opinii innych i po prostu nie zmuszać się do czegoś, czego nie lubię. Jednak dziś to Ty jesteś moją iskierką nadziei. Tak bardzo się cieszę, że nie jestem sama w takim pojmowaniu życia. Przecież nigdy nie będziemy szczęśliwi jeśli nie będziemy po prostu żyć tak jak chcemy, a nie według wzoru. Wiedz, że jesteś wyjątkową i bardzo mądrą osobą, która od wielu lat inspiruje mnie i poniekąd kształtuje. Bardzo Ci dziękuję za ten wpis i za to, że jesteś :)
Witam! Niesamowicie oddalas moje odczucia! I choc skupiłas sie na pracy i podróżach to ja wciskanie mnie w poprawny stylk zycia odczuwam nieustannie w temacie rola kobiety. Krew mnie zalewa jak slysze ze tylko sie tak teraz zarzekam a na pewno będę matka, szczęśliwa ze moge caly dzien prac spiochy i gotowac. Mam wazenie ze ludzie wciskaja innym swoj poglad poto aby utwierdzic sie co do słuszności wlasnych decyzji.
A podróże kocham, lecz są one czyms z cylko rzeczy które robie doa siebie. Bez względu na to co inny na trn temat myślą.
Sadze że osiagnela bym najwyższy poziom relaksu gdybym oezesrals sie przejmować wyobrażeniem innych jak też moje życie wyglądać powinno.
Masz rację, jeszcze parę lat temu gdziekolwiek nie spojrzałam widziałam masę osób robiących to samo, zachowujących się tak samo. To było nieco irytujące, ale teraz wydaje mi się, że ludzie zaczęli robić rzeczy które naprawdę lubią np. chodzą na kursy, zwiedzają itp., nie starają się tak upodobnić do innych i często to, że robią coś innego niż wszyscy jest zauważane, wzbudza takie pozytywne zainteresowanie :)
http://cocktaildressnews.blogspot.com
Ja obecnie jestem przerażona tym, jak bardzo owładnięci jesteśmy modami, które atakują nas z każdej strony. Wizja rzucania pracy w korpo i życia wiecznie w podróży, to jedna z tych historii ( a moze juz histerii), która faktycznie przewija się tak często przez media społecznościowe (jako jakieś nowe american dream naszych czasów), że zaczyna się nim odbijać.
Powiem wiecej, sama zawsze marzyłam o tym, by być romantyczną nauczycielką, pracująca dwa dni w tygodniu, mającą czas na działania twórcze, powolne życie na własnej werandzie, w domku na wsi. A tu ani, werandy, ani wsi, ani nauczycielskiej pracy:) Jest za to korpo, którego się nigdy nie spodziewałam, które ku wielkiemu zdziwieniu, nie jest wcale złem najokrutniejszym ( tym bardziej, gdy to pałac osadzony na Muranowie:))
Co do podróży: kształcą tylko tych, którzy chcą, żeby ich wykształciły, znam dziesiątki osób, których wyprawy, kończą się powieleniem stereotypów, które mieli w głowach przed wyjazdem. I mam wrażenie, że nie ma nic smutniejszego niż płytkie refleksje i mało-odkrywcze spostrzeżenia przywiezione z dalekiej podróży. Mam wrażenie, że w modzie na tanie podróżowanie, zapominamy o tym, że podroż to czynność jak każda inna, i żeby ją dobrze przeżyć, trzeba się do niej przygotować, tak samo jak przygotujemy się do egzaminy czy zakupów. Inaczej efekt, będzie marny, a sami okradniemy się z pieniędzy, czasu i wrażeń, jakich moglibyśmy sobie dostarczyć.
Mam bardzo podobne przemyślenia w kwestii podróżowania, może nawet ciut bardziej skrajne. Mam nieodparte wrażenie, że część osób podróżujących wymieniło konsumowanie rzeczy materialnych na konsumowanie wrażeń. Zamiast „mam” mówią „byliśmy-widzieliśmy”, bo „lubimy poznawać nowych ludzi i nowe kultury”. Podróże to mocna waluta towarzyskiej atrakcyjności. I to chyba czasem peszy osoby, które cieszą się tak „niespektakularnymi” sprawami jak zakup bukietu kwiatów, koszyk truskawek czy odkrycie, że fasada kamienicy obok ma niesamowitą elewację z głową konia. Chodzenie do pracy, którą lubię i obejrzenie po pracy serialu, zjedzenie kanapki z kimś bliskim.. a cóż to za atrakcja, to nie kuby,indie i azje. Tyle że większość z nas większość życia spędza tak właśnie zwyczajnie, a urlop to jest raz, dwa razy w roku. Może warto bardziej skupić się na tych fajnych, dobrych, codziennych rzeczach, które są mocno niedoceniane? Pozdrowienia z emigracji, Dominika.
Dwa dni nauczycielskiej pracy to chyba 1/4 etatu! Praca nauczyciela (szczególnie takiego z powołaniem i sercem) to ciężka harówa, wiem bo obserwuję to codziennie. Oprócz przygotowania lekcji, sprawdzania zeszytów, sprawdzianów, przygotowywania dodatkowych zajęć pozostaje cała masa papierkowej roboty, ogrom szkoleń, zebrania, zajęcia dodatkowe, dodatkowe punkty, kontakt z rodzicami i poradnią itp itd nie mówiąc już o użeraniu się z dzieciakami i olbrzymią odpowiedzialnością jaką się ma za ich bezpieczeństwo i edukacje. Nie powielajmy stereotypów!
(Nie jestem nauczycielką i być nie zamierzam ale ze względu na studia miałam 5 praktyk w szkole i mam kilka nauczycielek i nauczycieli w rodzinie)
Pozdrawiam!
Mądrze powiedziane – szczególnie skłoniły mnie do myślenia słowa „Przygoda życia jednej osoby jest najgorszą karą dla drugiej”.
Czytam, czytam i myślę: moje przemyślenia ubrane w jeden spójny, ładny tekst! Zgadzam się w całości z tym co napisałaś. Nie lubię porównywania scenariuszy życia, nie lubię przechwalania się miejscami, w których się było albo odfajkowywania „zwiedzonych” miejsc na mapie (bo byłam tu 2 dni!). Jeszcze jedno bym dodała. Nie wiem jak jest w środowisku osób pracujących, bo mogę wypowiedzieć się tylko z perspektywy studentki (pracującej ale jednak jeszcze większość mojego czasu to studia). Mam mnóstwo znajomych, którzy uwielbiają porównywać na co ja wydaję pieniądze, a na co oni. Tzn, ktoś np. robi wielkie oczy albo spojrzenie w stylu „ta to ma wymagania”, że wolę pojechać na wycieczkę i spać w hotelu/małym hostelu a nie na couchsurfingu, ponieważ czuję się niekomfortowo w ten sposób uzależniona od kogoś obcego. Albo w ogóle nie jechać na typową wycieczkę tylko próbuję wyjechać na staż, bądź do pracy a przy okazji mieszkać za granicą żeby dobrze poznać aspekty życia w danym kraju, bo lubię ten rodzaj podróżowania. Z kolei gdy powiedziałam koleżankom o depilacji laserowej, którą rozpoczęłam bo zawsze była moim marzeniem, słyszę na prawo i lewo „o matko, skąd Ty masz na to kasę?”. A człowiek ten nie pomyśli, że harowałam żeby zarobić a od dawna nie byłam na żadnych wakacjach. To, że ktoś preferuje zupełnie co innego w kwestii wydawania pieniędzy, podróżowania w ogóle nie powinno nas nawzajem obchodzić. Bardzo nie lubię zaglądania sobie do portfela i paragonów i sugerowania mi, że jako studentka powinnam podróżować kilka razy w roku, stopem, z plecakiem, i spać u couchów. Może to też kwestia środowiska w jakim przebywam, ale takie mam spostrzeżenia.
Pozdrawiam serdecznie :)
Hah, ja tak miałam od czasów gimnazjum – kiedy wszyscy chodzili na imprezy, ja wolałam siedzieć w domu. Od samego początku nie ukrywałam, że nie lubię klubowego trybu życia, więc nie miałam wesoło – to zmieniło się dopiero na studiach, kiedy zaczęłam poznawać ludzi podobnych do mnie. Chociaż pewnie ważna jest też dojrzałość – po prostu w pewnym wieku przestało mnie to boleć i zaakceptowałam siebie, małą-starą sztywniarę, przestałam się dopasowywać. Co do twojego posta, znam nawet dziewczynę, która wbrew panującym trendom anty-korpo pracuje w firmie, uwielbia ją i nie wyobraża sobie innej pracy. Generalnie całe przesłanie wpisu można sprowadzić do wcześniej użytego w komentarzach „żyj i daj żyć innym” – po swojemu, ale bez krytykowania wszystkiego co dla nas odmienne :).
Przy okazji mam pytanie – czy wszystkie zdjęcia na bloga (tego typu, jak w tym wpisie) robisz w swoim mieszkaniu? Piękne wnętrze! Może jakiś post mieszkaniowy? :)) Pozdrawiam :)
Doskonały tekst! W sam raz dla mnie i moje niedawne rozważania. Jestem właśnie na trzecim roku studiów licencjackich i dopiero teraz od września mogę powiedzieć, że trafiłam na właściwą drogę i robię to, co lubię. W pełni mogę powiedzieć, że odnalazłam siebie i swój własny sposób na życie, albo jestem na dobrej drodze, żeby właśnie do tego punktu dojść. Co się zmieniło przez ten czas? Dlaczego nie mogłam tak wcześniej? Czasem się właśnie zastanawiałam nad tym i po przeczytaniu Twojego tekstu zauważyłam, że to właśnie te utarte schematy do tego doprowadziły. Byłam kiedyś typem „imprezowiczki”, chociaż zupełnie to do mnie nie pasowało i nie czułam się z tym dobrze. Przez dwa lata studiów zamiast na wykłady chodziłam do pubów, bo tego oczekiwało ode mnie towarzystwo, z którym kiedyś obcowałam. To doprowadzało często do poprawek egzaminów i braku czasu na własne przyjemności i spędzanie czasu tak jak ja chcę. Często też zamiast powiedzieć „nie mam ochoty”, szukałam wymówek typu „nie mam czasu”, „źle się czuję”, „boli mnie głowa”. Teraz nie mam problemu z mówieniem „nie chcę”. To zweryfikowało też moje przyjaźnie, chociaż często moi dawni znajomi oceniają mnie, że bardzo się zmieniłam (na gorsze) i jestem dziwna, bo w piątkowy wieczór zamiast wyjść na cztery piwa wolę obejrzeć dobry film z chłopakiem lub spędzić czas na nauce i czytaniu książek. Okres od września do teraz poskutkował zaskakująco wysoką średnią na studiach (wcześniej swoją niską średnią tłumaczyłam tym, że po prostu nie jestem zdolna, że nie umiem się nauczyć, albo że materiał jest nie do ogarnięcia- okazało, że się da!).
Do miejsca, w którym jestem teraz doprowadziła moja „choroba” (!)- nabawiłam się nerwicy (nie tylko przez trudną sytuację w rodzinie, ale teraz wiem, że także przez presję, którą wywierało na mnie społeczeństwo). Mimo złego samopoczucia przez kilka miesięcy mogę powiedzieć, że paradoksalnie jestem wdzięczna za to, ponieważ pozwoliło mi to w spokoju ustalić własne priorytety i własną drogę jaką chcę podążać. A to, że ludzie uważają, że jestem dziwna, kiedy powtarzam po raz kolejny: „nie piję alkoholu”? Trudno, bardzo dobrze mi z tą „dziwnością”.
I jeszcze kwestia podróży. Studiuję historię sztuki, co roku wyjeżdżamy na objazd. Dodając wpis na FB, że za chwilę lecę do Madrytu, znajomi zazdrościli mi, że zobaczę stadion piłkarski, a później strasznie się dziwili, że go nie widziałam (ok, zauważyłam go jedynie z samolotu, ale to przecież się nie liczy). Celem mojej podróży było kształcenie się w mojej dziedzinie, oglądanie obrazów i architektury, codzienne kilkugodzinne wyprawy do muzeów, a nie stadiony piłkarskie („Ale jak to, być w Madrycie i nie obejrzeć stadionu?!” pytali znajomi. Miałam po prostu inne priorytety i nie potrzebuję zwiedzania czegoś, co kompletnie mnie nie interesuje tylko po to, aby móc się tym pochwalić później na portalach społecznościowych).
Kończąc ten mój bardzo długi wywód (rzadko zdarza mi się komentować, ale tym razem musiałam podzielić się swoimi doświadczeniami związanymi z własnym stylem życia). Chcę tylko jeszcze na koniec napisać, że nie można potępiać czy śmiać się z kogoś, że robi coś innego niż wszyscy. I należy szukać własnego sposobu na życie, własnych pasji i pomysłów na spędzanie czasu, zamiast robić to, czego wymaga od nas społeczeństwo, albo chociażby nasi znajomi. Warto być szczęśliwym robiąc to, co dla nas jest ważne i co NAM przynosi radość bez konieczności przypodobania się i bez sztucznego kreowania wizerunku.
Gratuluję świetnego tekstu, poruszył mnie bardzo. Jest taki prawdziwy i aktualny. Uwielbiam Cię za to, że robisz wszystko po swojemu, nie udajesz nikogo i nie kreujesz sztucznie siebie. Za tą prawdę Cię cenię.
Pozdrawiam cieplutko i trzymam za Ciebie kciuki, żebyś odniosła duży sukces! :)
Mam wrażenie, że teraz modny jest minimalizm i w ogóle ograniczanie stanu posiadania. Tak, sama podążam w tym kierunku, choć ja mam swoją własną filozofię minimalizmu, taką z którą mi wygodnie. Po prostu dostosowałam ideę do siebie i swoich potrzeb. Mam całkiem sporo książek, nie wyobrażam sobie stosowania capsule wardrobe (choć przez chwilę miałam taki plan) i wbrew minimalistom chciałabym mieć kiedyś duży, przestronny dom. I wprost mówię o tym, że nie każdy musi być minimalistą. Nie każdy musi mieć uporządkowaną przestrzeń, bo uważam, że najważniejsze jest by panować na swoim otoczeniem i jak ktoś panuje nad bałaganem to mnie nic do tego. Ale z każdego kąta ostatnio wychylają mi się minimaliści, rzuć wszystko, sprzedaj dobytek i żyj na 15 m2. Tylko, że nie każdy ma takie potrzeby i nie każdy będzie z tym szczęśliwy, a wydaje mi się, że podstawową zasadą minimalizmu jest właśnie bycie szczęśliwym:) Pozdrawiam
„Na pewno ma to związek z faktem, że istnieje schemat „studenta-imprezowicza”, ale też 6-7 lat temu (nie wierzę że aż tyle czasu minęło, odkąd zaczęłam studia!) inne formy spędzania wolnego czasu, od wypraw po Polsce, przez gry miejskie, po planszówki, nie przychodziły ludziom do głowy tak powszechnie, jak teraz. Po prostu – nie były modne. Takie rzeczy były zarezerwowane raczej dla geeków i pasjonatów.”
Z tym się nie zgadzam, bo najwięcej zdjęć, wypadów, rozrywek podobnego typu miałam właśnie na studiach, które zaczynałam 8 lat temu. :) Może to zależy też dużo od środowiska w jakim się kręciło? U mnie imprezy były w studenckie czwartki, a tak to mieliśmy wiele innych form spędzania czasu.
Co do reszty się zgadzam. Już jakiś czas temu doszłam do wniosku, że nie mam powodu do wstydów, z racji tego, że pracuję w sklepe (nie związanym z wykształceniem), że poszłam za moją studencką miłością (<3) i nie spędzam każdego weekendu w innym fancy miejscu w Europie czy poza. Jestem fajnym człowiekiem, który kocha i jest kochany. Pewne rzeczy jestem w stanie zmienić, pewne nie, ale przede wszystkim jestem świadoma swojej wartości i nikt mi nie wmówi, że marnuję życie, bo nie prowadzę Insta z milionem zdjęć. :)
Joanno, tak bardzo dziękuję Ci za ten tekst. Sprawiło mi niewysłowioną ulgę, że tak naprawdę nie jestem nudziarą, zzieleniałą z zazdrości, że ktoś ma czas i pieniądze na podróże – i że nie jestem w swojej postawie sama. Wiem, że Twój post dotyczy tak naprawdę wszystkiego, a nie tylko podróży, ale to właśnie odczuwam w swoim życiu najbardziej.
Nie mam w sobie żyłki podróżnika i nigdy jej nie miałam. Mam bogate i różnorodne zainteresowania, dużo „robię” na co dzień i gdy mam odrobinę wolnego wychodzi ze mnie moje domatorstwo i wolę coś ugotować albo upiec, napisać post na blogu, spotkać się w kameralnym gronie – tak po prostu. Tymczasem każda majówka, ferie, wakacje (jeszcze studiuję) bombardują mnie zdjęciami, relacjami i, co najgorsze, pytaniami. A dokąd jadę, a czemu nie gdzie indziej, a czemu w ogóle nie, a czemu nie polecę na Marsa skoro już jesteśmy w temacie? ;) Na razie mam na podorędziu cały wachlarz wymówek, ale tak sobie myślę – może ten tekst to znak, że powinnam spróbować wyjść z szafy? :D Brzmi melodramatycznie, ale faktem jest, że tak w rozmowie ciężko może być wytłumaczyć komukolwiek, że nie każdy chce rozwijać się akurat przez podróże.
Ja dopiero od niedawna jestem w stanie zaakceptować swój introwertyzm. Co więcej zacząć z niego czerpać, bo to co robię, nie jest wcale mniej wartościowe od bycia ekstrawertykiem, ciągłym ruchem, ciągłym poznawaniem nowych ludzi. To wszystko co udaje mi się stworzyć i zrobić we własnym, kameralnym towarzystwie zaczęło dla mnie ostatnio wzrastać na wartości. Bo przecież bardzo dużo czytam, nie tylko fabuły i faktycznie wiem coraz więcej, co już dla mnie zodiakalnego Bliźniaka jest po prostu moją życiową strawą – dbałość o intelekt. Poza tym sporo piszę, a zdobywanie wiedzy nie kończy się u mnie na czytaniu książek, choć także nie zaczyna na studiowaniu. Mimo, że pewnych minusów introwertyzmu jestem świadoma, to jednak postanowiłam z niego czerpać ile się da. I nie ganić się za to, że wolę posiedzieć w domu i robić kolejny kurs na Courserze niż przepychać się w zatłoczonym klubie, którego klimatu naprawde nie cierpię, od kiedy tylko w liceum go zasmakowałam. Ale jednocześnie staram się trzymać rękę na pulsie i nie ograniczać swoich doświadczeń, jedynie do tych które jestem w stanie zapewnić sobie we własnym towarzystwie.
I nie staram się już gonić za żadną modą. Okres głębokich depresji już naprawdę dał mi do zrozumienia, że nie mogę rozmieniać się na drobne. Staram się bardzo, żeby unikać czytania tego typu tekstów, które starają się mnie przekonać do robienia czegoś czego po prostu nie czuję. Kobietom podobno jest trudniej określać i trzymać się wyznaczonych celów, bo są skłonne do ulegania modzie. A właśnie modom nazwałaś te zjawisko. I ja się z tym zgadzam.
Staram się teraz odnaleźć szczęście w obecnych warunkach w jakich żyję. Nie poprzestając na tym poziomie, ale niekoniecznie rozbudowując go w górę, tylko może bardziej wszerz.
Mnogość informacji powoduje, że przeglądając czasopisma lub strony internetowe wpędzamy się w kompleksy. Małpa patrzy, małpa naśladuje…
A ja wybieram życie w zgodzie ze sobą, bo życie jest za piękne i za krótkie, aby żyć według wskazówek „tego świata”.
Pięknie myślisz, Joasiu :)
W samo sedno. Od dluzszego czasu juz, chodza mi po glowie podobne przemyslenia. Mam wrazenie, ze w ktora strone nie spojrze, tam ktos probuje mi nazrzucic cos, co wedlug niego jest niezbedne, konieczne i jedyne w swoim rodzaju, po prostu najlepsze dla mnie. I tak Facebook bombarduje mnie 'zdrowym’ stylem zycia, czyli bez codziennego maratonu moje zycie jest niepelne; na blogach czytam, ze o podrozach nic nie wiem, bo przeciez nie bylam w Azji Poludniowo Wschodniej autostopem i nie zywilam sie jedzeniem ze smietnika; w pracy, ze mam zbyt lekkie podejscie do majestatu pracy i ze powinnam cierpiec latami, ale sie jej trzymac; znajomy numer jeden, ze dopiero majac trojke dzieci i zdradzajaca mnie zone, zobacze co to zycie, znajomy numer dwa…. Mozna tak bez konca i pewnie wszyscy maja racje, ale dlaczego w swoje racje chca wszyc tez mnie?
Generalnie, nigdy nie lubilam zadnych odgornych ’ teraz, prosze panstwa sie bawimy, bo jest sylwester i nie wypada inaczej, a teraz oblewamy sie woda, bo ktos gdzies, kiedys sie oblal. Szczesliwie z okresu przejmowania sie tym co mi wypada i co inni pomysla wyroslam juz dosyc dawno i konsekwentnie staram sie zyc pod wlasne i tylko wlasne dyktando.
Nie ma takich wiele, ale szczerze irytują mnie blogi podróżnicze czy jakieś tam profile na FB czy Instagramie, gdzie autorzy udają wielkich podróżników, rozdają rady, żeby rzucić wszystko i ruszyć w podróż dookoła świata, bo własne mieszkanie z kredytem to przecież frajerstwo.
Podążanie za tym co modne, robienie tego co wszyscy, nigdy nie było w moim stylu i często zastanawiałam się, czy na pewno to dobry pomysł.
Co weekendowe imprezy nigdy nie były dla mnie i choć to brzmi dziwnie to wolałam sobie zostać w domu i się pouczyć. Wiem, że mam inne priorytety niż większość moich rówieśników, więc robię swoje i nikogo o tym nie informuję, nie potrzebuję publiczności, nie potrzebuję słuchania, że postępuję dziwnie, ale też nie potrzebuję przekonywać, że mój sposób na życie jest jedyny i słuszny.
Nauczyłam się ignorować próby przekonywania mnie do jedynej słusznej racji, moje życie to moje życie i zrobię z nim co zechcę :).
Od kiedy jestem dorosła nigdy nie czułam, że ktoś mi narzuca jakieś schematy. Mam znajomych, którzy żyją w bardzo różny sposób, jakoś nie widzę wśród nich masowych trendów. Każdy z nich jest inny i pewnie dlatego tak lubię ich towarzystwo.
Dokładnie takiej treści było mi potrzeba….! Dziękuję.
Po stokroć tak!
Ja wprawdzie lubię podróżować, ale co do sposobu podróżowania jeśli po raz kolejny zapomnę się i wybiorę się w podróż z kimkolwiek natychmiast po przyjeździe zdaję sobie sprawę, że jego ocenianie mojego stylu zwiedzania natychmiast mnie wykończy i będę miała dość. Otóż nie interesuje mnie (szczególnie w Europie) chłonięcie atmosfery miejsca, chodzenie po knajpach, niespieszne spacerowanie, poznawanie nieznanych uliczek itp. Zdecydowana większość moich podróży- szczególnie do miast- odbywam dla muzeów i architektury. Mam ścisły, perfekcyjny grafik zwiedzania wszystkich galerii, kościołów, fontann itd. i naprawdę zależy mi na tym żeby go wypełnić. Mam ogromną, nieporównywalną do niczego innego w życiu przyjemność z oglądania sztuki i bardzo mnie boli kiedy jest to negatywnie oceniane. Najgorzej jest kiedy ktoś ze mną pójdzie do muzeum i próbuje gadania typu „sam bym tak namazał co to w ogóle jest” – nie umiem się do takiego gadania zdystansować i reaguje płaczem. Nieustannie też muszę odpierać zarzuty, że chcę się na siłę „nahapać”, że nie da się przetrawić takiej ilości sztuki na raz itp. że i tak tego tyle nie zapamiętam. Jakby wszyscy wiedzieli lepiej co się dzieje w mojej głowie – zupełnie nie wiem z czego wynika taka agresja i dlaczego to zawsze innym przeszkadza skoro nikogo do niczego nie zmuszam, a nawet nie namawiam. Dlatego zazwyczaj podróżuję sama.
W pozostałych dziedzinach życia już tak bardzo nie czuje tego typu presji chodź występuje ona w wielu aspektach. To, że mieszkam sama zawsze wywołuje u innych współczujące reakcje zupełnie dla mnie niepojęte. Nie lubię też spotkań towarzyskich z więcej niż jedną osobą na raz i takich unikam, w związku z czym jestem postrzegana jako osoba wywyższająca się nad innych, bo nie chodzę na zbiorowe spotkania (na moich studiach ludzie są bardzo zintegrowani ze sobą bo spędzają razem prawie 24 godziny często w bardzo intymnych sytuacjach, więc unikanie takich spotkań sprawia, że odstaje się bardzo). Moi przyjaciele już przyzwyczaili się, że nie wypada się do mnie odzywać częściej niż raz w miesiącu. Kolejnym takim aspektem jest nacisk na zdrowy styl życia, który bombarduje mnie z każdej strony. Uważam, że nie da się osiągnąć naprawdę sensownego artystycznego rozwoju dbając o swoje zdrowie i jeszcze może porządek w pięknym mieszkaniu i pięknie przyrządzone domowe posiłki. Po prostu nie ma na to czasu. Śpię po 4 godziny na dobę, bywają dni kiedy żywię się batonami i piję po 4 energetyki dziennie i oczywiście w ocenie innych nie umiem cieszyć się życiem i jestem idiotką goniącą nie wiadomo za czym. Tylko, że to za czym gonię jest dla mnie naprawdę ważne i uważam, że wszystko inne jest warte poświęcenia.
Na taki komentarz czekałam! Z przyjaciółką zawsze jedziemy do danego miejsca na krótko i zawsze ze szczegółowym planem, a ostatnio po pewnej rozmowie poczułam się gorsza, że zwiedzam w ten sposób, a nie poznaję localsów, nie przesiaduję w kawiarniach, nie poznaję dogłębnie atmosfery miejsca. Mój sposób podróżowania odpowiada mi, czuję satysfakcję, że pojechałam, zobaczyłam i to mi wystarcza, choć z boku może to wyglądać na „odhaczanie”. Jest kilka miejsc, do których chciałabym wrócić na dłużej, zamieszkać na chwilę – Londyn, Rzym, Wiedeń, ale nie mam takich możliwości (praca w tzw. korpo, ale takiej właśnie chciałam). No i absolutnie zgadzam się co do stosunku ludzi do sztuki; ciężko mi zachować spokój, słuchając, jak ludzie widzą sztukę nowoczesną i wygłaszają standardowe „każdy tak potrafi”, ale wolę nie psuć atmosfery i się nie odzywać. Dłuższe przebywanie w danym mieście miałby jednak zaletę – mogłabym wracać do galerii sztuki wielokrotnie.
Mieszkałam pół roku w Barcelonie i kilkadziesiąt razy byłam w muzeum Tapiesa ❤ wracanie do galerii jest super. Nie wiem już ile razy byłam w Luwrze ale zawsze wolę to niż paryskie kawiarnie.
Asiu, w tym poście zawarłaś wszystko, co jeszcze do niedawna nie dawało mi spokoju. Od prawie 5 lat pracuję w sieciówce i nie jest to dla mnie praca marzeń, a moje plany na przyszłość były zgoła inne, mniej lub bardziej powiązane z kierunkiem studiów, które zawaliłam przez pracę właśnie. Bardzo długo przejmowałam się komentarzami, że szkoda czasu na pracę w sieciówce, że się marnuję, że znajomi (uprawiający „wolne zawody”) nie byliby w stanie przyzwyczaić się do pracy w weekendy i do bycia trybikiem w wielkiej korpo-machinie. Rzeczywiście, wolałabym mieć wolne weekendy i bardziej unormowany czas pracy, bo więcej robię wtedy dla siebie. Jednak w końcu zaczęłam doceniać to, czego nauczyła mnie ta praca (i nie mam na myśli perfekcyjnego składania ubrań) oraz tego, że poza nią mogę poświęcać się temu, co mnie interesuje, a stała pensja i pełen pakiet świadczeń socjalnych dają mi spokój, którego często nie mają freelancerzy. I nie czyni mnie to wcale gorszą, mniej interesującą czy głupszą.
Ps. czytam Cię prawie od początku istnienia bloga, ale dopiero teraz zdecydowałam się na jakiś komentarz. No i bardzo się cieszę, że dodajesz tak często posty! :)
Ja jako podróżnik stawiam przede wszystkim na zaklimatyzowanie się. Życie w jednym miejscu przez dwa, trzy tygodnie, zwiedzanie okolicy, poznawanie zwyczajów i ludzi, ogólnie pojęte „chłonięcie” atmosfery to najlepsze, co może być. I jeżdżenie stopem! Fenomenalne źródło informacji o miejscach odwiedzanych przez lokalnych mieszkańców a nie turystów :).
Jeśli chodzi o sposób życia to bardzo uwiera mnie narzucanie wyboru kierunków niehumanistycznych. Mnie – jako osobę stosunkowo wszechstronną – namawiano na kierunki ścisłe, medyczne, nie zważając na wybitnie humanistyczne upodobania. Na szczęście udało mi się w porę zorientować, że nie chce utkwic w czymś takim na całe życie i wolę robić to, co kocham, nawet jeśli będę uważana za „humanistkę z McDonalda”.
Wracając do domu na majówkę pociągiem przysłuchiwałem się (OK – podsłuchiwałem) rozmowie młodej pary. On prezentował jej pomysł wyjechania na rok do Nowej Zelandii, aby pożyć tam trochę zarabiając pracą na roli, do czego zainspirował go znajomy. Jego partnerka nie była, mówiąc oględnie, entuzjastycznie nastawiona do tego pomysłu, co jej chłopak skwitował tekstem w stylu „Wolisz dostać średnią krajową w korpo i kartę MultiSportu i myśleć, że złapałaś Pana Boga za nogi?”. Trzymam za nich kciuki.
Kłania się tu stara, dobra empatia. Cały czas staram się sobie przypominać, że fakt, iż ja nie powtórzyłbym wyboru życiowego danej osoby, nie oznacza, że jest on obiektywnie gorszy. Czasem trudno ludziom zrozumieć, że pasją może być nie tylko reżyseria filmów, fotografia, rynki wschodzące, czy tworzenie aplikacji na smartfona, ale także np. meandry prawa podatkowego, księgowość, dentystyka, nauczanie klas pierwszych, bibliotekarstwo. I tak musi być, bo żaden kraj nie może oprzeć swojej gospodarki wyłącznie na technologiczno-kreatywnych strat-upach – do jego funkcjonowania przedstawiciele setek innych, mało „okładkowych” zawodów. Dlatego jak już oceniam daną osobę (spójrzmy prawdzie w oczy – robimy to, choćby mimowolnie), robię to nie na podstawie tego kim mówi, że jest, ale jak o tym mówi – jeżeli potrafi ktoś potrafi mówić o geodezji z wypiekami na twarzy, wiem, że się świetnie dogadamy, choć ja o geodezji nie mam zielonego pojęcia.
A mnie szlag trafia, jak widzę idiotyczne opinie niektórych blogerów jak Piecyk, którzy gardzą wszystkimi, co wolą zarabiać może mniejsze pieniądze, ale za pożyteczną pracę niż pisać sponsorowane posty o desce do krojenia.
Twojego bloga obserwuję od lat, właściwie od samego początku (jeszcze byłam w liceum, a teraz kończę studia…), wtedy jeszcze nikt by nie pomyślał, że wiele blogów przerodzi się w poważny biznes. Piszę tutaj dopiero drugi komentarz, za pierwszym razem poleciłam ci książkę „Dlaczego luksus stracił blask”. Z reguły nic nigdzie nie komentuję, ale ostatnio inny bloger napisał, że to bardzo ważne dla autora, żeby dawać lajki i komentować. Choć twoje stylizacje przeważnie nie odpowiadały mi, jestem mega zadowolona, że znam twojego bloga, bo przeszedł genialną przemianę i szanuję go, a właściwie ciebie, jako autorkę, najbardziej w całej sieci. Jesteś autentyczna i bezkompromisowa, niczego nie udajesz. Autentycznie cieszę się, gdy dodajesz nowy post i zawsze czytam od pierwszej do ostatniej linijki. Zasługujesz na to, żeby zarabiać na blogu, choć robisz to w sposób absolutnie nienachalny.
Co do samego tekstu – genialny. Ja mam problem z tym, że jakąkolwiek decyzję podejmę, wydaje mi się ona niewłaściwa. Chciałam robić karierę w dużej firmie i jestem teraz na ścieżce do tego, ale ciągle myślę o tym, że może powinnam wyjechać gdzieś jeszcze na kilka miesięcy, że może powinnam założyć własną firmę (skończyłam, poza finansami, projektowanie mody, więc byłoby to coś z twojej branży), choć wtedy wcale, wbrew pozorom, nie miałabym czasu (i przez dłuższy czas pewnie również pieniędzy) na długie podróże, które rzekomo można odbywać posiadając startup.
O borze, jak ja Ci dziękuję za ten tekst :) Tak, czasem mam odczucie, że narzuca mi się ogólny, obowiązujący plan działania. Jestem tą osobą o której piszesz, że wielodzietna rodzina, pieczenie ciasta i odwiedzanie krewnych w weekendy. Ja się w tym czuje jak pączek w maśle. Cudownie mi tak. Serio.
Za mąż wyszłam bardzo wcześnie jak na dzisiejsze czasy, podobnie z dorobieniem się progenitury, chociaż w pokoleniu naszych mam i tatów nikogo bym nie szokowała. Gdy brałam ślub częstym pytaniem było czy wpadłam (tudzież czynienie aluzji do tego, do tej pory się śmieje gdy przypomnę sobie panią sprzedającą mi sukienkę ślubną „ma gorset, więc JAKBY CO to można poluzować” ), gdy zaszłam w ciążę…pytanie tym bardziej nie straciło na częstotliwości.
I ja wiem, ja rozumiem, że teraz się żyje ciut inaczej. Szczególnie w Warszawie, gdzie mieszkam. Super. Ale na miłość Latającego Potwora, żyjmy i dajmy żyć innym. :)
Asiu, gratuluję Ci tematyki podejmowanej w postach i umiejętności ujęcia tematu w taki sposób, żeby skłaniał do merytorycznej dyskusji. Jeżeli chodzi o mnie, to trudno mi powiedzieć czy ktoś mi narzuca jakiś plan działania – rodzice się już chyba pogodzili z faktem, że nie będę robić kariery w MSZ i nie zostanę dyplomatą, chociaż kiedyś o tym marzyłam. Mam jeszcze przed sobą dwa lata studiów i duszę Piotrusia Pana, który głęboko wierzy, że dorosłość go nie dotyczy i może zbawić świat, chociaż trochę. Staram się mieć fajne życie, dużo się uśmiechać i nigdzie się nie śpieszyć. Przestałam wychodzić z ludźmi, za którymi średnio przepadam, nie boję się powiedzieć, że wolę zostać w domu. Gotuję, wymyślam własne przepisy, czytam dużo książek, uczę się języków, staram się, żeby każdy dzień był przyjemny. Plany na przyszłość? Nie wiem. Chcę być po prostu szczęśliwa i dzielić się tym z innymi.
Teraz odniosę się do tego, co napisałaś. Osobiście mam duży problem z ludźmi, którzy pracują w korpo, bo wszyscy mi mówią, że „ta, jasne, każdy mówi, że nie pójdzie do korpo, a wszyscy tam kończą”. Ja się na to nie zgadzam i koniec. Przeraża mnie trochę brak zainteresowań i motywacji wśród młodych, bo nie oszukujmy się, mając wyższe wykształcenie całkiem łatwo o taką pracę. Moi znajomi tłumaczyli się, że idą tam na kilka miesięcy, a teraz już przebąkują o zostaniu na dłużej, ale nie dlatego, że lubią – bronią się tym, że pod koniec miesiąca przychodzi przelew, za który mogą kupić parę fajnych ubrań, lepsze jedzenie. Och, i nie zapominajmy, że dają Multisporta. Dodam, że nie są to osoby, które były zmuszone przez życiową sytuację do podjęcia takich decyzji. Jeszcze rok temu miały plany, ambicje, które nagle się rozmyły w perspektywie pieniędzy, których nie mają gdzie wydawać ze względu na chroniczne przemęczenie i brak czasu. Nie czują się dobrze w biurze, mają życie w stylu „może być”. Oczywiście jestem pełna wyrozumiałości dla ludzi , którym to wystarcza i nie mają większych potrzeb – nie widzę wtedy pola do krytyki. Jednak w sytuacji, gdy narzekają, ale nic z tym nie robią, już tak.
W ten sposób przechodzimy do podróży. Moja przyjaciółka przez wszystkie lata studiów mnóstwo podróżowała, była ciekawa świata, wydawało się, że życie stoi przed nią otworem. A potem nagle wzięła pierwszą lepszą pracę w korpo i po półrocznej nieobecności spotkałam się z zupełnie inną osobą. Bez uśmiechu, energii, nienawidzącej tego, co robi. W końcu postanowiła rzucić tę robotę i tak, rusza w podróż, ale to zawsze była jej pasja, która dodawała jej skrzydeł. Więc byłabym ostrożna w wygłaszaniu jednoznacznej opinii na ten temat. Jasne, dostrzegam pewien schemat, który jest nieco smutny – tysiące backpackersów przewija się przez państwa z nieszczęsnym Lonely Planet w ręku i wszyscy spotykają się w tych samych miejscach, bo boją się zboczyć z wytyczonej trasy. Czyli dalej robią to samo, tylko w bardziej „światowym” wydaniu. Nie wiem, czy jest coś bardziej irytującego niż ten typ podróżnika, który oczywiście przechwala się gdzie nie był, czego nie robił i jak to nie zmieniło jego życia. Jednym słowem „eat, pray & love”. Oczywiście po powrocie będzie obrażał wszystkich „korposzczurów”, którzy nie doświadczyli prawdziwego życia. I tak koło się zamyka. Zaobserwowałam również, że właśnie byli pracownicy korpo często naśmiewają się z tych, którzy kupują wycieczki w biurach podróży, bo są izolowani od prawdziwego świata. Nie zdają sobie sprawy, że oni też, ale w mniej inwazyjny sposób. Jak ktoś lubi leżeć na plaży hotelowej i jeździć na wycieczki zorganizowane to czemu nie? Byłam raz na takim wypoczynku i naprawdę miło go wspominam. Mimo to, drugi raz bym tego nie wybrała.
Miałam przyjemność mieszkać pół roku w Indonezji i nic mnie bardziej w życiu nie ukształtowało niż ta podróż (a właściwie stypendium). To był moment w moim życiu, w którym dopadła mnie rutyna i zwyczajnie się wypaliłam. Wszystko robiłam mechanicznie, nic nie dawało mi frajdy. Po powrocie doceniłam naprawdę wiele rzeczy, ale może dlatego, że zdecydowanie stawiam na ludzi, a nie zaliczanie miejsc – ich historie, domy, życie codzienne. Właśnie to kocham w podróżach, poznawanie, naukę języka, spontaniczne wypady. Dlatego też jestem fanką couchsurfingu, który daje mi możliwość wejścia w lokalną społeczność. Jeszcze nigdy nie pożałowałam ze skorzystania z tego serwisu. Też nie lubię się nigdzie śpieszyć, cenię ładne wnętrza i dobre jedzenie, ale to drugie najbardziej mi smakuje, gdy jest ugotowane przez lokalsa albo pochodzi z nieznanej turystom, pysznej knajpy. A spać mogę gdziekolwiek – nabyłam tę cenną umiejętność i naprawdę ułatwia mi życie.
Kończąc mój przydługi wywód zmierzam do tego, że popieram fakt, że każdy żyje tak, jak chce. Nie popieram faktu, że ludzie podążając za modą rezygnują ze swoich marzeń, bo praca w korpo jest łatwiejsza do zdobycia i zasłaniają się słabymi wymówkami. Powiem szczerze, ze w dzisiejszym świecie najbardziej brakuje mi silnych, ciekawych ludzi (właściwie takich jak Ty Asiu ;), którzy mają zainteresowania i żyją nie tylko dla siebie, ale też dla świata. Pozdrawiam! :)
@Simona – zastanawia mnie ton, w jakim piszesz o pracy w korpo: że wszyscy tam i tak lądują, że tam kończą, bo nie mają pomysłu na siebie, pasji, zainteresowań, ambicji itp. Dość pesymistyczna wizja. I myślę, że krzywdzący osąd, który świetnie się wpisuje w to, o czym pisze Joasia – społeczna presja wyrwania się schematowi. Ludzie! Socjologia + matematyka + ekonomia decydują o tym, że świat może działać tylko pod warunkiem, że jednak WIĘKSZOŚĆ ludzi będzie pracowała w fabrykach, korporacjach i innych „miejscach dla przegranych”, po to, by nieliczni mogli się realizować w podróżach, sztuce, muzyce, designie itd. Jeśli ktoś łączy zarobek z pasją – świetnie! Zwykle jednak obserwuję różnych startupowców, artystów, designerów, którzy dzięki rodzicom / partnerom / zbiegom okoliczności mogą te pasje realizować, bo nie muszą nimi zarabiać na życie. I z takiej perspektywy ktoś, kto po prostu pracuje (dla pieniędzy!), może wydać się przegranym.
Dziękuję za ten tekst. Takich przykładów narzucania swoich poglądów i wizji obserwuję wiele. Tych dotyczących wyglądu – nie można mieć naturalnego mysiego koloru włosów, koniecznie trzeba farbować. Tych o sensie życia – trzeba mieć dzieci i to już, bo czas ucieka. O podróżach – do Warszawy na urlop to niezrozumiałe. Daję tym wszystkim osobom prawo do ich własnych opinii na mój temat. Niektóre z nich mnie irytują, niektóre śmieszą. Większość pozostaje bez wpływu na moje życie, o którym decyduję sama.
Tak, ja mam takie wrażenie. Po części to moja wina, bo czytam blogi lifestylowe, które tak promują listy zadań, wyzwań na dany tydzień. Myślę, że to fajny pomysł, tylko, że nie dla każdego. Poczułam w pewnym momencie, że jestem strasznie do tyłu. Nie chodzę do fajnych knajpek, nie jadam codziennie przepięknych śniadań, nie robię miliona DIY rzeczy. Za dużo tego było, moja głowa wypełniła się pomysłami, a listy zadań rosły… W końcu przestałam robić cokolwiek. Powoli układam dni tak jak mi pasuje, a nie jak wypada. Robię to co muszę, a resztę czasu nie spędzam już nad DIY, do którego i tak nie mam talentu, ani cierpliwości. Jeśli ktoś coś zrobił fajnego, ok, ale ja wcale nie muszę tego powtarzać. Robię to co umiem najlepiej…a wychodzenie ze strefy komfortu? Słucham intuicji, serio! Jeśli czuję, że coś z czegoś będzie, pomimo trudu jaki muszę wykonać, to robię to, jeśli w ogóle mi coś nie odpowiada, nie wychodzę z własnej strefy komfortu. Coraz bardziej tęsknie za prostym życiem, bez internetu i puszenia się.
tak stosujac sie do pierwszego akapitu w twoim wpisie – mnie np. rozklada na lopatki moda zwiazana z fitness. Pamietam jeszcze dwa lata temu kazdy chcial byc patykowaty i chudy, wszelkie kraglosci byly nie do zaakceptowania. teraz za to jezeli ktos nie ma okraglego tylka i bioder to „rob przysiady a nie! pompuj pompuj!” … tak ludzie slepo zapatrzeni sa we wszystko ze az glowa boli.
Ania, http://pandaoverseas.com/
Och, tak bardzo zgadzam się z tym co piszesz! 'Moda na życie’ – bardzo trafny tytuł!
Swietnie ujete. Potrzebowalam takiego spojrzenia ;)
Ps. Tez nazywa sie mnie emerytem w podobnych sytuacjach jak opisane przez Ciebie i w sumie coraz mniej mnie to obchodzi. Pozdro :)
Witam,
ja chcialabym pokazac sytuacje z innej strony. Mieszkam tymczasowo z przyczyn osobistych i dosc przypadkowo w Azji (tak tak, sama zapewne nigdy bym sie tu nie wybrala a nie mowiac juz o zamieszkaniu). Pozwolilo mi to na podrozowanie do wielu miejsc o ktorych wczesniej nawet nie marzylam i przyznaje, jest to niezapomniane przezycie.
Ale to, na co chcialam zwrocic uwage to fakt, ze mimo ze ktos z boku patrzac na moje zdjecia z pieknych miejsc moze pomyslec ta to ma dobrze, ja tez tak chce a tymczasem „gnije w robocie”, ja mysle nieco inaczej: zazdroszcze ludziom ustabilizowanego zycia, pracy ktora lubia i tym ze potrafia byc szczesliwi w swojej codziennosci. Najbardziej zazdroszcze innym zdrowia, bo od kilku lat borykam sie z przewlekla choroba, ktora de facto bardzo przewartosciowala moje zycie. Tutaj bardzo pasuje stwierdzenie punkt widzenia zalezy od punktu siedzenia. I mam taka sugestie do osob ktore czuja sie w jakikolwiek sposob mniej uprzywilejowani, gorsi czy cokolwiek innego widzac zdjecia znajomych z podrozy dookola swiata podczas gdy samemu przykladowo splaca sie kredyt/wychowuje dzieci/itp itd: szczescie to dla kazdego co innego, dla jednego beda to ladne ubrania i modne stylizacje, dla innych sporty ekstremalne i treking pod Mount Everest a dla innego normalny dzien w szarej codziennosci kiedy wstaje z lozka, czuje sie dobrze i mam sile isc do pracy, spotkac sie ze znajomym, czuje sie dobrze samym ze soba. Bo taka jest natura ludzka, gdy osiagniemy cos – cieszymy sie tym zwykle przez chwile a potem chcemy wiecej. Rzadko doceniamy to co mamy – tzw male przyjemnosci, wizyte u rodziny, kwiatki w ogrodku, bezinteresowna rozmowe z nieznajomym w pociagu. Ponadto czesto wpadamy w pulapke: jak bede mial to…/ jak bede wygladac tak…/ jak wreszcie uda mi sie… to wtedy na pewno bede szczesliwy. A co jesli warunek nie zostanie nigdy spelniony? Czy nie bede nigdy szczesliwy? To prawda, ze tak duzo mowi sie teraz o rozwoju: studia to za malo, musza byc podyplomowe, potem kursy, w pracy ciagly pospiech i pranie mozgu – efektywnosc, zarzadzanie czasem, multitasking; w sporcie – zwykle pogranie w „gale z kolegami” jest malo spektakularne, najlepiej jak wygramy maraton lub wyscig kolarski i dostaniemy medal – wtedy dopiero mozna sie pochwalic. Nie neguje tego, prosze mnie zle nie zrozumiec, jest masa ludzi ktora ma w sobie zylke wspolzawodnictwa i czuja sie z tym jak ryba w wodzie. Ale niech nie czuja sie zle ludzie ktorzy po prostu wola pojsc na spacer albo pograc w szachy. To jest ich wybor, ich czas i szczescie.
Podsumowujac, nie dajmy sie wkrecic w spirale musze byc naj, musze byc modny, musze byc bogaty, musze miec idealna rodzine bo to moze okazac sie pulapka bez wyjscia. Zycie moze szybko przeleciec na ciaglym czekaniu na cos co nigdy nie nastapi.
Pozdrowka
za czasów studenckich nie przepadałam za imprezami w klubie, co często spotykało się z jakiegoś rodzaju krytyką lub niezrozumieniem. studia skończyłam, życie mi się poukłądało i dopiero teraz odnajduję w sobie chęć do sobotniego wyjścia i potańczenia, chociaż to i tak ma miejsce powiedzmy raz w miesiacu. w jakiś tam sposób czułam się zmuszana do bycia studentką=imprezowiczką chociaż wolałam zostac w domu. każdy ma swój świat i swoje potrzeby i wszystko klaruje się z czasem. jak to mówią-nic na siłę nawet jeżeli coś jest bardzo modne :)
Pozostaje napisać: AMEN. Choć moim największym marzeniem jest właśnie rzucenie pracy w mini-korpo i wyjazd na wieś. Dom na wsi już mam jeszcze tylko znaleźć finansowanie i wychodzę poza moją strefę komfortu.
Tekst mający duży podtekst motywacyjny do szukania w życiu szczęścia własnego. Czytam Cię od wielu lat i bardzo przez ten czas dojrzałaś.
SUPER!
Jest jeszcze jedna rzecz która mocno wpływa na ludzi. Pieniądze i pogoń za nimi. Na pewno nie jest to jedynie domeną naszych czasów ale mocno się odciska na stylu życia wielu ludzi. Ludzie myślą, że ich miarą jest posiadanie fury, mieszkania, dobrze płatnej pracy (za, którą często przepłacają zdrowe) i egzotycznych podróży, które świadczą o statusie. Ehh temat rzeka. Ale to jest bardzo smutne dlatego o tym piszę bo wielu świetnych ludzi których znałam na studiach właśnie pieniądz zgubił.
Moim mottem jest aby żyć nie dla pieniędzy a dzięki nim. Łatwiej się wtedy żyje i łatwiej skupić się na tym co daje szczęście.
PS. Twój blog jest jedynym (z kilku na które zaglądam) w którym czytam komentarze bo wnoszą treści a nie epitety:)
Mam dokładnie tak samo z tymi komentarzami:).
No bo takich mam super Czytelników! :)))
Są mody, teraz panuje moda na to żeby robić dzieci i tworzyć rękodzieła. Przepraszam, że nazwałam to tak oschle, ale tak jest. Nie ma nic złego w zakładaniu rodziny, robieniu decoupage czy byciu freelancerem. Sama pracuję jako freelancer. Uważam jednak, że osoby, które decydują się na etat mają do tego prawo i wolą w ten sposób żyć. Nie powinno się patrzeć na nich wilkiem, bo nie wpasowują się w obowiązujące w tym momencie kanony. Za rok szczytem mody będzie noszenie plakietki na piersi oznajmującej, że korpo jest spoko i wtedy freelancer będzie passe. Tak to już jest. :)
Asia, wyjęłaś mi te słowa z głowy normalnie:)
Właśnie chciałam poruszyć ten temat u siebie, ale chyba sobie odpuszczę, bo mi wyjdzie straszny plagiat;)
Jeszcze tylko jedno bym dodała, też w sumie mało odkrywczo, że te mody są zależne od kręgów w jakich się obracamy – jednym sie wydaje że cały świat robi kariery korporacyjne, a innym że wszyscy korpo rzucają. Są kręgi, w których gospodarstwo domowe musi mieć co najmniej trzy telewizory, i takie dla których telewizja to zło i telewizor jest najbardziej obciachowym meblem jaki można mieć. Itd. Ale faktem jest, że na nasze marzenia, gust, styl życia ogromny wpływ mają inni, a zdecydowanie zbyt mały my sami i to, co naprawdę lubimy.
Pozdrawiam!
Dawno nie czytałam tak mądrego artykułu! Nic dodać nic ująć!
Mnie np pytają po co jadę znowu do Włoch, przecież tyle razy tam byłam…
No tak, „zmarnować” tyle wakacji na rzecz Italii, a można było sobie wydłużyć listę zaliczonych krajów…;)
Pozdrawiam:)
Moi rodzice robią tak samo, są we Włoszech kilka razy w roku i nigdy im się nie nudzi:)
Zgadzam się z Tobą. Ja sama nie jestem osobą imprezową, do podróży też mam takie podejście. Może nie czułam nigdy tak tej presji, bo moje towarzystwo nie było szczególnie imprezowe, ale są dziedziny życia, w których taką presję odczuwam. Nawet jeśli się jest asertywnym, to takie ciągłe słuchanie co się powinno i jak czyjeś życie jest lepsze od naszego jest zwyczajnie męczące.
Nie każdy też nadaje się do tego, żeby mieć własną działalność czy być freelancerem. Najlepiej nie układać innym ludziom życia tylko zająć się swoim :)
Dobra treść przekazu w stosunku do tego co okrąża nas teraz z każdej strony. Zwłaszcza wśród blogerów, u których wszechobecny jest teraz wszelkiej maści 'life style’. Słowo daję, człowiek boi się otworzyć własną lodówkę, bo może robi to zbyt mało kreatywnie, innowacyjnie i produktywnie. Prawdopodobnie powinien też to wcześniej zaplanować w kalendarzu i 4 aplikacjach.
Świetny tekst:), chociaż mam wrażenie, że duża część z niego dotyczy raczej sytuacji osób niedługo po studiach. Mi bliżej do 30-tki i odnoszę wrażenie, że właśnie taki styl życia typu dużo podróży, życie freelancera z niepewnym źródłem dochodu jest mocno krytykowany. Jak woli się wydać pieniądze na podróże, niż na samochód, to jest to postrzegane jako niedojrzałe. Ja miałam przez długi czas wrażenie, że znajomi, czy rodzina raczej nie wtrącają się do naszego życia, ale jak teraz planuję z chłopakiem ślub i kupno mieszkania to nagle wszyscy chcą mi mówić co jest najlepsze i jak należy postępować. Przez te wszystkie opinie i poglądy czasami trudno stwierdzić, czego samemu się właściwie chce.
Ten wpis mi jest mega bliski!
„Żaden styl życia nie jest gorszy ani lepszy, pomijając oczywiście ekstrema. W słynnym „wychodzeniu ze strefy komfortu” chodzi o to, żeby robić rzeczy, które z jednej strony nas pociągają, z drugiej wydają się tak niewyobrażalne, że zwyczajnie się ich obawiamy, nie o to, żeby zmuszać się do czegoś, co zupełnie nie jest „nasze”.”
Całe liceum słyszałam, że siedzę w swojej „strefie komfortu” dlatego, bo nigdy nie chciałam iść na imprezę do klubu. Wydawało mi się coś nie halo z tą strefą komfortu, skoro ja wcale NIE CHCĘ iść a nie BOJĘ SIĘ. Jest jeszcze mnóstwo innych przykładów, że ktoś tam spotyka się z przyjaciółmi co weekend, a ja tylko raz w miesiącu, że znajomi jeżdżą w wakacje do pracy za granicę i ja też „powinnam”, a tylko marzę o tym, żeby odpocząć po roku akademickim, i tak dalej, i tak dalej.
Dzięki Ci za te wszystkie mądre słowa!
Tak mi się jeszcze nasunęło – oczywiście, że bardzo chcę podróżować, ale wychodzę z założenia, że będę miała jeszcze mnóstwo czasu, po skończeniu studiów i kiedy uzbieram trochę konkretnych pieniędzy na porządny wyjazd. Dla mnie to też problem, inni rzucają się w autostopowe albo bardzo tanie podróże (i pewnie są z tym szczęśliwi), ja jednak nie chciałabym się przyprawiać o dodatkowy stres i wiem, że kiedyś i tak zobaczę, co chcę zobaczyć :)
Mnie denerwują wszelkie mapki ile kto przebiegł, motywujące obrazki o crossficie. I nie dlatego, że jestem leniwą bułą (chociaż jestem), bo nie ma w tym krzty zazdrości. Po prostu one sprawiają, że czuję się gorzej – nie biegam na siłkę, nie wyciskam tyle, a tyle, nie podskakuję z Chodakowską, a te wszystkie obrazki mają przesłanie – to jedyna słuszna droga do zdrowia, do figury, do formy. Ja wolę rozłożyć matę i się powyciągać, wolę latem popływać, czy pojeździć na rowerze, a czasami wolę kompletnie nic nie robić. W pewnym sensie czuję sie wykluczona z grona osób które „naprawdę dbają o siebie”.
Trochę podobnie jest z kupowaniem rzeczy. To jest top, to jest trendy, załóż sukienkę, a nie spodnie, chodź w obcasach, i cała reszta. Ciągle ktoś mi mówi jak mam żyć, co nosić , co robić w wolnym czasie. A ja czasami nie chcę robić nic, przesadzić kwiatki, poczytać, obejrzeć dobry film. I jest mi z tym dobrze, ale tyko do czasu dopóki znowu ktoś nie wrzuci crossfitowego „no pain no game” i zdjęć jak to w ciągu roku (czy pół) ktoś „zmienił swoje życie” i stracił kilkadziesiąt kilogramów i wyrzeźbił kaloryfer na brzuchu. „Da się? „, „Koniec z wymówkami!”, „Ta dziewczyna wzięła się za siebie i oto efekty”. A ja się zastanawiam, czy moda i ciało nie zastępują nam po prostu bycia człowiekiem. Takie szukanie szczęścia, poprzez dopasowywanie do reszty. Tylko to trochę próżne poszukiwania.
I ja nie mówię o ludziach, którzy po prostu lubią sport. Mówię o tych, którzy określają swoją wartość poprzez przynależenie do danej grupy i to jak wyglądają, ile ważą, ile przebiegną. Sama idea zdrowego trybu życia jest super!
Ja przez te schematy trochę wpadam w depresję, bo ludzie mnie od zawsze trochę odrzucali bo nie pije alkoholu i nie lubie imprez. Nie umiem się do końca odnaleźć w tym wszystkim. Nawet mój tata mnie trochę dyskryminuje z tego powodu bo ciągle pyta kiedy pojadę na dyskotekę. Ale Twój post dał mi trochę nadzieję. Muszę zmienić środowisko i szukać wśród podobnych do siebie. W moim małym miasteczku jet ciężko, ale w większym może się uda :) Mimo że każdy mówi że nie zachowuje się jak młoda osoba. To trochę krzywdzące. Pozdrawiam Cię Asiu
Dasz radę! Wiem, jakie to krzywdzące, kiedy nawet rodzice oczekują od nas żebyśmy były bardziej „rozrywkowe. A jednocześnie porzadne. Grzeczne. I dobrze się uczyły. Ale nie możemy być zbyt sztywne. I takie kolo sprzeczności. Trzeba naprawdę uwierzyć uwierzyć, że to, czego MY chcemy jest najważniejsze :)
Przepiękny tekst. Tak mądry i rzeczowy jednocześnie, że jestem pod ogromnym wrażeniem lekkości z jaką napisane są, bądź co bądź, pełne siły i przekonania słowa. Jestem tym tekstem zachwycona.
Od siebie powiem, że czasem wydaje mi się, że mamy bardzo mało czasu na zastanowienie się nad swoim życiem, nad tym co naprawdę sprawia nam radość i satysfakcję. Wszystko dzieje się bardzo szybko: już w liceum mamy wybrać profil, który wybierze nam (poniekąd) studia, po studiach szczytem radości (generalizuję) jest dostać pracę w tak zwanym zawodzie. I jak na mój gust, mało w tym czasu na poszukiwanie siebie. Poszłam podobną ścieżką, choć momentami się wyłamywałam, kończąc w pracy która nie dawała mi szczęścia. Mam ten komfort i wsparcie, że mogłam ją zostawić, cho to była trudna decyzja (co będzie później, co dalej, jak żyć?!).
Koniec końców, mam teraz zlecenia od przypadku do przypadku, ale odkryłam kilka pasji, które naprawdę mnie rozwijają i uszczęśliwiają. Na tym etapie, próbuję je ugryźć w ten sposób, by stały się też źródłem utrzymania. Choć nie ukrywam, nie jest to łatwe.
świetny wpis:) i zgadzam się w całości:)
To prawda, wielu ludzi nie może zrozumieć jakichkolwiek odstępstw od tego, co sami uważają za „normę”. Dotyczy to nawet kompletnie nieistotnych drobiazgów – wielokrotnie spotykam się z tym, że kiedy zdradzam się z moimi małymi nawykami (picie kawy bez mleka i cukru, niechęć do ostrego słońca), staję się inicjatorem dyskusji w duchu „jak można tak robić/tak lubić!!!!111oneone . Strasznie mnie to wkurza.
Ciezko jest isc pod prad. Mieszkajac w Polsce strasznie sie borykalam sama ze soba, wiecznym konfliktem miedzy oczekiwaniami a moimi wlasnymi odczuciami. Ale masz racje, cale zycie uczymy sie asertywnosci. Teraz, przyznam sie szczerze, zyje sobie sama dla siebie. Nie mam nikogo nad swoja glowa mowiacego mi jak zyc i co robic. Grono znajomych mam ograniczone, ale nie jest to zla rzecz. Jest to grono znajomych z ktorymi chce spedzac czas. Tlumy, motloch i krzyki nie dla mnie, juz, ale musze przyznac ze szkdoa mi tego zmarnowanego czasu na probwaniu na sile byc cool na impezach. To jakos chyba nie bylam ja. Az dziwne w ile rzeczy i sytuacji czlowiek daje sie wmanewrowac w zyciu. Pracuje w korporacji i nie jestem strasznym fanem podrozowania. Czy jest cos w tym zlego? Ja mysle ze nie. Kazdy na inne potrzeby i trzeba naprawde szeroko otworzyc oczy zeby dac innym zyc jak chca, bez oceniania. Nie chce tu wpadac w stereotypy, ale ja nauczylam sie nie oceniac ludzi dopiero po kilku lat mieszkania za granica. Smieszy mnie ten caly pospiech za podrozowaniem, byciem blisko z natura, pozostawianiu wszytskiego zasoba. Ludzie zapominaja chyba ze trzeba byc przede wszytskim w zgodzie z samym soba a nie z tym co wszyscy dookola ci narzucaja. Pozdrawiam, siwetny tekst.
Podpisuję się pod tym dwiema rękami. Robimy z życia jedną, wielką pokazówkę i tylko na siłę chcemy się wpasować w ramy jakie narzucają nam inni ludzi. Moja licealna kariera jest akurat w rozkwicie także jestem już do szpiku kości przesiąknięta modelami klasycznego licealisty i bardzo mnie to męczy. Nauczyciele chcą abyśmy byli w pełni dorośli i odpowiedzialni, a rówieśnicy żebyśmy żyli chwilą… Człowiek zaczyna czuć się rozerwany i brakuje mu miejsca na swój własny indywidualny model życia. I z jednej strony ma się ochotę powiedzieć otwarte „nie”, a z drugiej jest w człowieku to okropne przekonanie, że należy się dopasować…
Pierwszy raz znajduje post z którym sie zgadzam w 100%! Studiuje, więc znajomi oczekują ode mnie, że będę ciągle pić i imprezować, , a w wakacje jeździć z plecakiem, najlepiej stopem – bo wakacje w hotelu i przelot samolotem jest tylko dla starych i bogatych ludzi. Tymczasem ja lubię podróżować, poznawać nowe miejsca i ludzi, smakować lokalne jedzenie – ale na spokojnie i tak jak Ty spędzić więcej czasu i poznać lepiej miejscowe życie niż pędzić i odznaczać tylko odwiedzone miejsca na mapie. A, i granie w planszówki w piątek wieczorem ze znajomymi to strazsne faux pas i wstyd się przyznać bo przecież piątek = impreza i picie.
Pozdrawiam Cię :)
Rewelacyjny wpis:))
Tylko potwierdził moje odczucia:)
Dziękuję i pozdrawiam:)
Jakiś czas temu poznałam Szwedkę, z którą miałyśmy bardzo interesującą dyskusję o tym czego społeczeństwo oczekuje od młodych ludzi w Polsce i w Szwecji. Powiedziała mi, że od młodych ludzi wręcz wymaga się tam żeby zrobili sobie rok przerwy po szkole średniej, a jeśli ktoś zbyt wcześnie weźmie ślub i zdecyduje się na dzieci to jest jak trędowaty. Ze wstydem przyznaję, że to była dla mnie całkiem spora niespodzianka, że styl życia, który kojarzył mi się z wolnością i podejmowania niezależnych decyzji też może stać się opresyjny.
Idealnie dobrany temat do aktualnie panującego trendu. Gratuluję świetnego tekstu!
Asiu ! W końcu ktoś ubrał w słowa to co od dawna chodziło mi po głowie !
Uwielbiam moją pracę od 7 do 15, pięć dni w tygodniu. Uwielbiam wstawać codziennie o tej samej porze, jechać tą samą drogą do pracy i cieszyć się kiedy w piątek dobiega 15. Nie jest mi źle z tą przewidywalnością.
Nie chodzę na jogę do klubu fitness bo lubię ćwiczyć w domu z Chodakowską, choć to już ponoć niemodne i tylko dla mamusiek.
Nie czytam książek o rozwoju duchowym i nie medytuje ale codziennie chodzę do Kościoła, bo tego potrzebuję i jestem z tym szczęśliwa.
Nie noszę w ogóle czarnego i innych neutralnych pożądanych kolorów bo ich nie cierpię. Zawsze nosiłam wszystkie kolory tęczy i przestałam reagować na uwagi że wyglądam jak w podstawówce, może właśnie dlatego że jestem już trochę za duża na reprymendy.
Świetnie się bawię na tradycyjnych, przaśnych weselach i nie ściemniam w towarzystwie że podobają mi się nowoczesne, skromne przyjęcia.
Dziękuję Ci za tego posta ! Nie wstydźmy się tego że żyjemy niemodnie :)
Fantastyczny wpis, dziękuję :)
Jeszcze kilka dodatkowych rzeczy przyszło mi do głowy:
1. Jakieś kompletne szaleństwo z przekraczaniem strefy komfortu i odgórnym wyznaczaniem czym dla kogoś taka strefa komfortu jest. Po pierwsze nie rozumiem co takie bezcelowe przekroczenie miałoby w ogóle dać? Rozumiem jeśli istnieje jakiś wyższy cel np. wchodzę na jakąś straszną górę żeby zobaczyć widok z niej, albo dla zdrowia i kondycji, ale samo dla siebie wydaje mi się kompletnie idiotyczne. A mam wrażenie, że cała ta backpackersowa podróżnicza narracja często do tego się sprowadza: przekraczania strefy komfortu i doświadczenia ekstremów. Jest to dla mnie w jakiś sposób smutne i nieodparcie kojarzy mi się z osobami upijającymi się co piątek do nieprzytomności, a motywacja do namawiania do tego innych również wydaje mi się bardzo podobna. Drugą rzeczą jest arbitralne stwierdzanie czym dla kogoś strefa komfortu jest, bo np. sporo osób pyta mnie po co ja się tak męczę podróżując sama i śpiąc w tych strasznych hostelach itd. a ja pozostaje w ten sposób w swojej najwyższej strefie komfortu, a np. w eleganckim hotelu czułabym się okropnie skrępowana, zawstydzona i nie wiedziałabym co mam robić.
2. Przekomiczna nagonka internetowa na lifestyle, które jeszcze niedawno były fajne, a teraz już nie są. Przypominała mi się burza jaką wywołała na Twoim blogu relacja z wchodzącej wtedy w tą fazę Charlotte (która dalej w niej pozostała i moi nawet nie przejmujący się zupełnie kategorią obciachu znajomi często nie chcą ze mną iść tam na śniadanie). Dotyczy to posiadania komputera Apla, noszenia Ray Banów, jeżdżenia starym rowerem, bycia wegetarianinem itp. na pewno jest takich rzeczy całe mnóstwo i wywołują one 100 razy tyle internetowego hejtu, co lajfstajle kompletnie niepopularne (bycie bardzo katolickim, ślub w młodym wieku i poświęcenie dla rodziny). Ciekawa jestem z czego ta nienawiść wynika i wydaje mi się, że backpakersowe podróżowanie powoli wchodzi właśnie w tę fazę.
3. Ostatnio sporo czytam Prousta i odnoszę wrażenie, że w Internecie (na szczęście na razie tylko w Internecie, przynajmniej w przypadku moich znajomych do życia to się nie przenosi) tak jak w tych strasznych smutnych XIX wiecznych wyższych sferach wszelkie dyskusje i problemy życia ze spraw istotnych przenoszą się do pustych dyskusji nad stylem i do rangi poważnego problemu urasta to czy księżnej Parmy wypadało przy porannej herbacie postawić na stole tą nową odmianę goździków i czy jej to nie dyskredytuje towarzysko. Ludzie są w stanie bronić swoich lajfstajlowych racji w stopniu w jakim można by bronić najbardziej wzniosłych politycznych czy filozoficznych idei, a pod spodem drzemie koszmar zbliżającej się historycznej katastrofy o którym nie mówi się nic, bo goździki są ważniejsze. Wydaje mi się po prostu, że są rzeczy o wiele bardziej warte naszej zaciekłej obrony niż to czy idealna kobieta powinna być chuda, krągła czy wysportowana i czy bardziej warto chodzić na jogę czy na fitness i czy mieszkać w bloku czy w kamienicy i jakim strasznym obciachem jest nosić Vansy.
Tak na wszystko, a zwłaszcza na to o strefie komfortu i szukaniu ekstremalnych wrażen. Czytałam raz bloga, który wydawał mi się taki inspirująco-normalny, bez nadęcia a jednocześnie mnóstwo fajnych rzeczy robili (i robią) ci ludzie. Aż tu nagle wpis o pewnym kraju, w którym spędziłam kilka miesięcy i nawet się nim zachwyciłam. Wpis jaki to ten kraj jest beznadziejny, bo… Za łatwy. Zbyt ucywilizowany, za dużo drogowskazów, zbyt bezpiecznie, wszyscy mówią po angielsku… Szczerze mówiąc zrobiło mi się głupio, że ludzie, których trochę podziwiałam pośrednio skrytykowali mój gust podróżniczy, ale potem doszłam do wniosku, że przecież pojechałam tam głównie po to żeby naoglądać się krajobrazów i przyrody, trochę też żeby ocenić jakość życia i porównać ją do Europy i Stanów. Nie po to żeby się sponiewierać bez powodu. I dlatego nie wstydzę się, że zamiast rozbijania namiotu w dziczy spałam głownie na darmowych kempingach, takich ze stołem piknikowym, toaletą oraz miejscem na grilla i że nawet to doceniałam ;) Oni widocznie mają dusze wyczynowców, a dla mnie wszystkie męczące rzeczy, na które się decydowałam (a trochę ich było) musiały mieć konkretny cel. Inaczej chyba bym nie znalazła motywacji.
a tak z ciekawości co to za kraj?:)
Kobieto! Czasem mam wrażenie, że czytasz mi w myślach. Miałam pisać o czymś podobnym, teraz to już by było faux pas ;)
Ludzie patrzą na blogerki, jedzące owsianki na śniadanie, popijając je zielonymi koktajlami i chowają gdzieś głęboko swoje parówki z musztardą, bo to takie… niemodne. Przecież trzeba się pochwalić kolorowym śniadaniem na insta! Praca w korporacji jest niekreatywna, a znajomym trzeba pokazać, że się ma niestandardowe życie. Więc rano do pracy, a potem biegi w sportowych ciuchach firmy x by była fotka na fb godna 123 lajków…
Tak, jak napisałaś, Joasiu, to, co jest dla jednych kompletną bzdurą, dla innych jest spełnieniem i wymarzonym spokojem. Bądżmy sobą. Inspirujmy się innymi, podglądajmy, dyskutujmy, ale nie dajmy sobie wmówić, że jesteśmy nudni i niefajni, bo lubimy popołudnie z serialem zamiast wyjazdu w modne miejsca co piątek.
Uważam, że ten tekst zwraca uwagę na bardzo ważny problem, ale… Chodziło w nim o to, żeby każdy decydował za siebie na co ma ochotę i nie narzucał nikomu swojego zdania, a w komentarzach wiele osób, które po przeczytaniu pewnie odetchnęły z ulgą, że nie muszą jechać w podróż dookoła świata żeby mieć satysfakcjonujące życie (i dobrze bo to prawda!) zaczęło taką podróż krytykować, że nie ma w tym nic wartościowego, że niewygoda… Chyba nie to było celem tego posta.
Zresztą czuję się wywołana do tablicy bo sama podróżowałam przez jakiś czas w backpackerskim stylu i przez to poznałam kilka osób, które robiły to samo, zaczęłam czytać blogi podróżnicze, zastanawiam się nawet nad własnym etc. Fantastyczna sprawa, jak ktoś mnie spyta o zdanie to powiem, że było super, bardzo chętnie udzielę jakichś praktycznych porad i będę trzymała kciuki za każdego z moich znajomych, kto się na to zdecyduje, ale nie zamierzam nikomu wmawiać, że to jest coś co każdy musi zrobić bo jest wprost przeciwnie. Każdy MOŻE to zrobić, ale nie każdemu się to spodoba. Więc jeśli mi ktoś powie, że chce objechać świat dookoła to mu zgodnie z prawdą odpowiem „Są sposoby!” i nawet od razu wyłuszczę co i jak („zrób A, B i C albo D, E i F”). I tyle, nic więcej. Jeśli kogoś ten plan zachwyci to dalej zacznie działać sam, ale jeśli ktoś nie będzie do konca przekonany to nie będę mu wmawiać, że traci nie wiadomo co, że jego życie jest niepełne i że na łożu śmierci będzie przeklinał siebie, że spróbował bo jeszcze namówiony przeze mnie pojedzie, nie spodoba mu się i będę miała wyrzuty sumienia ;)
Najlepiej jak ktoś od początku wie, że np. podróż dłuższa niż miesiąc jest dla niego zbyt męcząca (fizycznie lub psychicznie), odpada spanie w namiocie, nie przekonują go dorywcze prace, które nie mają nic wspólnego z jego wykształceniem… Konkretny powód, który pomaga nam podjąć słuszną decyzję czy w ogóle chcemy podróżować, a jeśli tak to w jakim stylu. Czasem komuś się wydaje, że coś polubi bo brzmi świetnie i znajomi zachwalali, a jednak nie. Ja tak miałam z couchsurfingiem – nie mogę przestać się krępować, mam wyrzuty sumienia kiedy chcę robić coś innego niż miał w planie gospodarz i nie korzystam z pobytu w jakimś miejscu tak jak bym tego chciała lub męczę się spędzając czas z gospodarzem, którego nie polubiłam bo tak wypada, na tym polega CS, a mój czas jest zapłatą za jego gościnę. Znam ludzi, którzy są w tym świetni i którzy uwielbiają CS. Super dla nich, ale ja przystopuję i nie chcę żeby ktoś mnie namawiał bo znam swoje ograniczenia. Chyba o to w tym wszystkim chodzi, a nie o spędzanie wakacji tak jak jakiś znajomy bo to akurat na czasie.
Myślę też, że coś co wydaje nam się świetne teraz niekoniecznie musi nam odpowiadać za 10 lat. Ok, zrobiłam sobie rok przerwy na studiach, podróżowałam i było super, ale najprawdopodobniej za jakiś czas zmienią mi się cele. To, że się zmieniamy też warto brać pod uwagę gdy się podejmuje decyzje mogące zaważyć na całym życiu.
Pozdrawiam!
Świetnie to podsumowałaś, ja też odebrałam ten post jako pochwałę wolności wyboru i bogactwa możliwości które oferuje nam świat. Trochę szkoda że nie wszyscy to tak odczytali, ale też fajnie że każdy odczytał to na swój sposób i znalazł coś dobrego dla siebie :)
Zgadzam się całkowicie z tym co piszesz! Twój wpis wywołał u mnie wzruszenie, aż ściskało mi gardło i łezka w oku się kręciła. To znaczy mniej więcej tyle, że jest dokładnym odzwierciedleniem moich przemyśleń. Dziękuje Ci za to, że mówisz to głośno.
Dokładnie się z Tobą zgadzam. Ostatnio widzę, że korpo (szczególnie u ludzi w moim wieku tj. po 30.) jest największym złem i TRZEBA to rzucić. Mam koleżankę, która wytrzymała w korpo 14 dni i poszła tam tylko po to, żeby później opowiadać jak źle było (bo po 14 dniach można mieć wyrobioną opinię o organizacji…), teraz po kilku latach znowu trafiła do korpo i narzeka jak narzekała na wszystkie poprzednie prace. A pomysłu na siebie brak. Poprosiłam ją żeby pomyślała ile dobrego daje jej korporacja – stałe godziny pracy, dobre ubezpieczenie i stałą pensję. W przypadku np. kobiety, która zakłada rodzinę i chce w pewnym momencie urodzić dziecko wg mnie korpo jest zbawieniem. Ja po kilku latach pracy w korporacji (którą uwielbiam chociaż dostrzegam też wady, jak wszędzie) mogę sobie pozwolić na roczny urlop żeby zostać z moim maluchem, który za 2 miesiące przyjdzie na świat. Nie mam stresu, że nie będę miała za co żyć, nie mam stresu, że zostanę bez pracy z małym dzieckiem. Ten spokój jest warty być nazwanym korpoludem. Trudno, każdy ma swoje życie :)
p.s. tak, też widzę, że wśród znajomych nagminnie rzuca się złe korporacje kosztem wolności własnej działalności… Moi Rodzice prowadzą od 25lat własne przedsiębiorstwo – to ciężka, stresująca praca, wg mnie chociaż mam ”tylko” 26 dni urlopu mam większą wolność na etacie.
Ja ogólnie z odmawianiem nie mam i nigdy nie miałam problemu. Zawsze jednak z boku wygląda wszystko lepiej u kogoś i wydaje nam się, że ktoś inny ma lepiej bo nie pracuje na etacie robi to czy tamto…
Temat rzeka. Kiedyś przeczytałam w internetach (w wolnym tłumaczeniu) „czy to po to walczyliśmy o wolność przez tyle lat w tej części świata, byśmy wszyscy byli tacy sami i robili to samo?”. Trafiło to do mnie mocno.
Ale swoją drogą, narzucanie to mocne słowo. Może raczej propagowanie? W sumie każdy propaguje jakiś styl życia, chociażby własnymi wyborami i przekonaniami. Ja też. I ten blog też. Mnie najbardziej razi język, używany w dyskusji publicznej jak i często prywatnie. Często bez szacunku, z podejściem 'nie znam się to się wypowiem’, albo z wyższością, z perskeptywy wiem wszystko, i dużo za często pośrednio lub nawet bezpośrednio oceniający, siebie na plus, innych na minus. Nawet użyte określenie ” banda obcych, hałasujących ludzi w mojej kuchni w środku nocy” niesie w sobie negatywne konotacje.
I czasem dobrze jest zrobić coś wbrew sobie, spróbować czegoś nowego, co może nie brzmi bardzo zachęcająco, bo czasem znamy samych siebie słabiej niż nam się wydaje, a z prawie każdego doświadczenia można coś wynieść.
No ale, temat rzeka…
Jeśli chodzi o ten trend tanich (jak najtańszych) podróży „backpackerskich” świetny artykuł napisał niedawno Robb Maciąg. Chyba na portalu „natemat”, ale niestety nie mogę go teraz znaleźć… W każdym razie… często ludzie chwalą się za jakie to małe pieniądze przemierzyli taki a taki kawałek świata… Ale jeśli spytać ich co w tym czasie przeżyli, kogo poznali, co zobaczyli, to są w stanie jedynie poprzytaczać kolejne poodhaczane punkty z biblii LP. Ale oczywiście uważają się za wielkich podróżników, ba odkrywców nawet :)
Myślę, że macie rację pisząc o pewnym nacisku otoczenia na konkretne zachowania, ale wydaje mi się, że to naturalne. Często narzuca się swoją wizję świata nieświadomie i bezrefleksyjnie. Bo jeżeli coś jest dobre dla mnie to powinno być też dobre dla innych. I aż dziw, że można chcieć żyć inaczej :)
Czytam Cię już od dość dawna, nigdy nie komentuje (ogólnie tego nie robię, mimo że lista moich go-to blogów jest dość długa) ale tym razem postanowiłam dam Ci znać że tak bardzo identyfikuję się z Twoim podejściem, mam podobne odczucia i niesamowicie irytuje mnie że większość rówieśników (1 rok studiów) patrzy na mnie jak na nudziarza, bo cenie swój czas, lubię się wysypiać i wysoko stawiam swój komfort. Czy całonocne imprezy w środku tygodnia i niekończące się wyjścia do klubów nocnych a.k.a. ubojni to na prawdę ten jeden jedyny właściwy sposób na spędzanie czasu wolnego?
Tak bardzo, bardzo się z Tobą zgadzam. Jako introwertyczce nie przeszkadza mi samo…dzielne [bo nie czuję się samotna] spędzanie wieczorów. Ba, przynosi mi to wiele więcej safysfakcji niż spędzanie ich z „hałasującą bandą obcych ludzi” (pewnie nie nazwałabym ich tak w twarz, bo to faktycznie może zostać odebrane jako obelga [choć IMHO bywa stwierdzeniem faktu]). Jednak wrogość z jaką zdarza mi się z tego powodu spotykać skłania mnie do refleksji: czy nie powinnam czasem się do czegoś zmusić, ot tak – dla świętego spokoju? Tylko czy byłabym w stanie się nim cieszyć, wiedząc, że musiałam dla niego postąpić wbrew sobie? Zmierzam do tego, że odpowiedzią na czyjąś introwersję [albo jakąkolwiek nieszkodliwą inność, ale także na otwarte wyrażanie niezadowolenia] często jest niewspółmierny ostracyzm. :( To przerażające jak szybko można przestać być lubianym, czy wręcz stać się nielubianym tylko dlatego, że ma się inne wyobrażenia nt. piątkowego wieczoru, inne priorytety, poglądy czy zainteresowania. Wkurza mnie to zwłaszcza, gdy ma to miejsce w szkole czy pracy – czyli tam, gdzie powinny się chyba liczyć wiedza, umiejętności, uczciwość, pracowitość, uprzejmość, etc a kwestie życia prywatnego nie powinny mieć na nic wpływu. Wydaje mi się, że niektórzy czują się po prostu urażeni tym, że ktoś ma czelność mieć inny… powiedzmy, że „gust”, zwłaszcza, gdy ten ich przepis na życie akurat faktycznie się dla nich sprawdza; może uważają, że wyznając inne wartości automatycznie umniejszamy te, które są ważne dla nich..? Trochę to rozumiem, to może negatywnie działać na samoocenę. Szkoda, że nie potrafią po prostu „żyć i dać żyć innym”. Pozostaje mieć nadzieję, że kiedyś do tego dorosną :)
Zgadzam się też z dziewczynami, które piszą, że wywieranie pewnego wpływu [polecanie/odradzanie tego co u nas zadziałało lub nie] jest naturalne. Fajnie, gdy zna się granicę i dopuszcza możliwość, że ktoś się temu wpływowi nie podda. A gdy to się zdarzy, samemu nie poddaje się wpływowi… resentymentu :)
Jak zwykle dobry wpis i ciekawe komentarze.
Sama w liceum i na początku studiów byłam typem takiej właśnie koleżanki-imprezowiczki, totalnie spontanicznej. Drażniło to trochę moją mamę, ale mimo to stwierdziła kiedyś „jak ty świetnie przeżywasz swoją młodość!”. I wiecie co? Wydaje mi się, że wcale tak świetnie tej młodości nie spożytkowałam, czasami zastanawiam się, czy gdyby udało mi się cofnąć w czasie, to czy nie spędziłabym tego czasu w moim obecnym mniemaniu lepiej tzn. np. czytając więcej książek. Ale taka wtedy byłam, mam dzięki temu masę szalonych wspomnień i dużo kontaktów, których możliwe że w inny sposób nie nawiązałabym z takim stopniem zażyłości. Ciężko zgadnąć.
Tryb życia to sprawa bardzo indywidualna. Ja strasznie „zdziadziałam”, a mimo to czuję się szczęśliwa. Ktoś, kto poznaje mnie teraz musi o mnie myśleć jako o strasznej nudziarze, niepijącej alkoholu, nieuczęszczającej do modnych klubów i niepodróżującej dalej niż na weekend do rodziców, a przecież kiedyś wystarczyło hasło i pakowałam plecak, żeby godzinę później znaleźć się na jakieś „krejzi” imprezie, spać pod namiotem i wracać autostopem. Myślę, że ta moja transformacja pozwala mi zrozumieć różne pomysły na życie i nie mam zamiaru krytykować kogoś za pracę w urzędzie czy „korpo”, ani też szalonego obieżyświata, jeśli tak lubi, jeśli takie życie mu odpowiada.
Co prawda mam dopiero 17 lat, ale czuje dokładnie to samo. Świat, jego bieg i utarte schematy mnie przytłaczają. Czasem umiem oprzeć się temu wszystkiemu, ale czasem niekoniecznie. Twój post trafia w sendno mojego aktualnego położenia. Mam ten sam dylemat kiedy koleżanki opowiadają mi o imprezach, a mnie do tego swiata w ogole nie ciągnie. Zastanawiam się czasem, czy ze mną jest coś nie tak? Ale z drugiej strony czemu nie mam prawda robić to co chce? Osiągam dużo więcej od moich rówieśników, szybciej dojrzałam, spoważniałam, a może tak na prawde od zawsze lubiłam święty spokój, bo jestem typem samotnika. I tak to już jest, że kawa z koleżanką raz w tygodniu i jakiś koncert co drugi miesiąc starczają. Przychodzą jednak czasem takie mysli, a co by było gdyby? Wtedy nie byłabym sobą, ale nie zawsze sobą jest być łatwo! Pozdrawiam:)
Kocham biały bez.
Ciekawe spostrzeżenia. Chciałbym dodać jeszcze jedną rzecz, którą zauważyłem przy okazji „wychodzenia ze strefy komfortu”, zwiedzania zachodniej Europy i rozmów z jej mieszkańcami. Otóż po powrocie do Warszawy, miejsca, które utożsamiam z ojczyzną, ponieważ niestety nie znam za dobrze żadnego innego miasta w kraju (chociaż myślę, że podobne spostrzeżenia można zanotować również w Krakowie, Wrocławiu, Łodzi i innych, ale to tylko przypuszczenie), pierwszą rzeczą, która rzuca się w oczy nie są wcale szeroko komentowane i stale krytykowane różnice majątkowe czy nieporządek (wręcz przeciwnie, wiele zamożnych miast Zachodu jest o wiele brudniejszych i niebezpiecznych), ale bardzo silna podatność mieszkańców na wszelkie trendy. Obserwując warszawską społeczność z perspektywy społeczeństw państw rozwiniętych widać paniczne poszukiwanie własnej tożsamości, tak, jakby nigdy wcześniej się jej nie miało (co w moim odczuciu nie jest prawdą). Zjawisko supermodnych knajp, pękających w szwach, podczas gdy te obok świecą pustkami, które to później upadają po roku działalności, bo całe towarzystwo przeniosło się już gdzie indziej, jest zjawiskiem typowym dla Warszawy i, mam wrażenie, tylko dla niej. Niestety przyczyn doszukiwać się można w niskiej świadomości własnej tożsamości, co jest cechą charakterystyczną dla społeczeństwa, którego większa część wywodzi się z terenów o bardzo niskim stopniu zurbanizowania, a więc realizuje tzw. potrzeby twarde, czyli to, co niezbędne do przeżycia. Jako że w dzisiejszych czasach potrzeby te da się zrealizować stosunkowo łatwo, pozostaje czas na inne, w kwestii których opisywana część społeczeństwa nie ma pomysłów i bezrefleksyjnie poddaje się trendom, które zmieniają się tak szybko, że trudno za nimi nadążyć. Druga część społeczeństwa, ta świadoma, edukowana i, jak to nazywa jeden z polskich autorów, świetlista, żyje w zawieszeniu pomiędzy opisywaną rzeczywistością, a mglistym ideałem społeczeństw rozwiniętych, odgradzając się od 'mas’ za wszelką cenę – uciekając w elityzm. Warto zauważyć, że te najbardziej wyraźne różnice pomiędzy społeczeństwem polskim a społeczeństwami zachodnimi mogą wynikać właśnie ze stopnia zurbanizowania – wspomniana już realizacja potrzeb i podatność na trendy oraz silny podział społeczeństwa (zauważcie, że w Polsce czy Rosji najprostszym i najczęstszym sposobem na obrażenie kogoś jest powiedzenie mu, że jest ze wsi lub użycie przymiotnika 'wiejski’ – zjawisko nieobecne w języku angielskim). Trochę odbiegłem od tematu, ale podatność na trendy i problemy z wybraniem 'własnego stylu’, które jest głównym tematem twojego bloga, warto skojarzyć z trzema faktami, które wymieniłem. Wyszło okropnie encyklopedycznie, ale kto wie, może ktoś przeczytał do końca, dla tych pozdrowienia :)
Tak czytam i czytam Wasze komentarze i mam wrażenie, że większość z Was robi dokładnie to, co krytykowała Asia – czyli krytukujecie innych. Tych, którzy rzucają pracę, tych którzy jadą w podróże, którzy w jakiś sposób chcą oderwać się od swojego codziennego życia i zrobić po prostu coś innego. Nie każdy kto wyjeżdża robi to, aby opublikować zdjęcia na fejsie, nie każdy kto wyjeżdża robi to dlatego, aby być modnym. Fakt, że doszła do Nas z zachodu opcja, że można zrobić coś więcej niż tylko pracować/studiować jest absolutnie fantastyczna, ale to od każdego indywidualnie zależy czy się tego podejmie czy nie. Fakt, że opcja ucieczki jest „modna” daje alternatywe, ale naprawdę nie jest łatwa… Nie mówcie, że rzucenie pracy, mieszkania, rodziny jest czymś przyjemnym, a niewiadoma co będzie za pół roku/rok/dwa jest niczym. Jest to cena, którą płaci każda osoba decydująca się na taki krok. I te osoby, które robią to z serca nie nakręcaja się na innych, że są mało wartościowi, bo nie przeżyli tego co oni sami… Nie wrzucajcie wszystkich do jednego worka, bo stajecie się dokładnie tacy sami jak ci backpakerzy, którzy na Was patrzą z gory. Pozdrawiam
No dokladnie chcialam to samo napisac. Mam wrazenie ze ludzie tak bardzo lubia ten wpis bo odnalezli tu swego rodzaju usprawiedliwienie dla tego kim sa i czego nie robia lub robia, a nie dlatego ze sami nie oceniaja stylu zycia innych. Praca w korpo i podziwianie swiezych truskawek jest jednak latwiejsza opcja i skala doswiadczen jest wezsza ale jednak opcja ktora ja tez szanuje. W codziennym zyciu mozna tak samo odhaczac cele jak przecietny turysta zabytki. Strefa komfortu i rozwoj to nie moda czy puste slowa choc wszystko mozna tak potraktowac.
AliMak, to chyba jednak nie tak. Myślę, że ludzie lubią ten post bo on potwierdza sens „zwyczajnego” życia. Wszyscy podziwiamy pasjonatów i ryzykantach, w różnych dziedzinach, ale wszyscy to robimy. A nie wszyscy chcemy nimi zostać. Naprawdę, tak jak pisze Ania, są tacy którzy lubią rodzinne spotkania, jedzenie czterech porcji babcinego sernika bynajmniej nie z tofu i pracę biurową. I naprawdę to wiedzą.
A ludzi, którzy źle, powiedzmy „przymusowo” pojmują ideę rozwoju osobistego nie brakuje.
Pisałam to ja, backpakerka.
Bardzo ciekawe jest to, co napisałaś – teraz muszę to przemyśleć :). Pozdrowienia
Ostatnio byłam w klubie ze znajomymi tylko po to, żeby stwierdzić, że nigdy więcej! W całym swoim życiu zaliczyłam może kilka takich imprez. I nie żałuję, nie uważam, żeby coś mnie ominęło. Lubię spotkania ze znajomymi, czasem kino, jakąś wystawę z koleżanką, która jest historykiem sztuki i mnie, laikowi, zaserwuje różne smaczki.
Ostatnio polubiłam grzebanie w ogródku (pielenie, znienawidzone w dzieciństwie sprawia mi teraz przyjemność), a parapet mam zastawiony sadzonkami pomidorów (jeśli się uda, będę mieć czarne, żółte, zielone i czerwone w paski, mniam!). Co za nudziara, ktoś powie, ale co mnie to obchodzi! Moi znajomi akceptują moje, a ja ich przyzwyczajenia. Ważne, żebyśmy znaleźli coś, co możemy zrobić razem. Na przykład piknik na działce.
Terapia w najczystszej postaci <3
Bardzo mądry wpis!
Nie mam konta na „fejsie”, więc nie żyję (tak mówią przynajmniej). No dobra mam, ale dla messangera, jest fikcyjne i w w ogóle go nie używam. Próbowałam, ale ten rodzaj kontaktów międzyludzkich jest nie dla mnie. Płytkie to jakieś. Instagram? Tam zupełnie mnie nie ma. I mogę tak dalej wymieniać, z „niezbędnych”:) nowinek korzystam wybiórczo i niewiele. Nie jestem geekiem. Ale wybieram to, co mi odpowiada, a nie to co wypada, co jest trendy. Poza tym nie piję piwa i kawy (wolę soczki dla dzieci), a wieczory lubię spędzać oglądając filmy lub czytając. Knajpy i puby mnie nie kręcą. I mogłabym tak wymieniać jak to nie ulegam społecznym naciskom, jestem wierna własnym przekonaniom, etc. To wszystko prawda, ale nie do końca jest mi z tym dobrze. Niby nie mam problemów z asertywnością, walczę o swoje, zawsze bronię własnego zdania i żyję wg moich zasad. Jednak świadomość (niepoważnej, ale jednak) odmienności nieco mi ciąży. Za mało, abym zrezygnowała z własnego „ja”, ale odrobinę niekomfortowe. Wciąż pracuję nad sobą, staram się z przekonaniem pić tego przysłowiowego kolejnego Bobofruita, gdy inni (dorośli!) piją kawę. I o ile wykonywanie takich czynności nie nastręcza mi problemów, o tyle w kwestii mojego własnego wewnętrznego przekonania, że to oczywiste i naturalne, jest jeszcze co nieco do zrobienia. I takie artykuły jak ten Asiu są dla mnie podporą. Dziękuję.
Ja mam wrażenie, że to jest trochę tak jak w przypadku … narkomanów. Liczą się coraz mocniejsze doznania.
1. Podróże
Jeśli nie mieszkasz w glinianej chatce, na plecach nie nosisz 200 kg plecaka to jesteś nikim, a w najlepszym przypadku zaslugujesz na pogardliwe „turysta”.
2. Lifestyle
Jeśli nie masz apple, starego roweru, nie jesteś wege i nie przebiegasz każdego dnia maratonu to jesteś nikim.
3. Sport
Jeśli nie skaczesz na bunjee … bez bunjee ;) , jeśli nie plywasz z rekinami, nie jezdzisz na desce, a zamiast tego grasz w piłkę nożną to jesteś nikim.
4. Rozwój
Jeśli nie wychodzisz z własnej strefy komfortu, nie wchodzisz do jaskini lwa, nie tworzysz listy to do, a do tego masz w domu TV to tez jesteś nikim.
;)
Najlepszy tekst na jaki trafiłam od bardzo bardzo dawna. Miałam niedawno zupełnie identyczną refleksję, że coraz więcej ludzi zatraca gdzieś pierwotną ideę rozwoju osobistego i tego całego wychodzenia ze stref komfortu. Bo przecież u ich źródła leży poszukiwanie szczęścia i zadowolenia z własnego życia. Chodzi o to aby znaleźć tę właściwą strefę komfortu, która jest naprawdę nasza, a nie o ciągłe życie w biegu. Pod przykrywką celebracji życia niektórzy, (najgorzej jeśli nieświadomie) próbują nam wcisnąć wyścig szczurów wersja 2.0.
To jak w Yes Manie z Jimmem Careyem, trzeba mówić na wszystko „tak”, ale tylko dopóki nie dowiemy się czego naprawdę chcemy.
Jak bardzo trafny jest ten post świadczy kucxba komentarzy☺ Niech każdy żyje po swojemu. Każdy model jest dobry jeśli spełnia nasze oczekiwania. Wazne byśmy byli szczęśliwi. Różnorodność zawsze pobudza, inspiruje.
Joasiu! Twój wpis tak mi się spodobał, że zainspirowal mnie do napisania posta na moim blogu – serdecznie Cię zapraszam! Świetna robota, zresztą jak zawsze:) x
Tak, teeaz jest zwłaszcza trend na odchudzanie i czuje jak wychodzi mi to uchem! A przeciez, tak jak mowisz, nie kazdy chce byc chudym :) swietny wpis :)
Ja mam 21, mieszkam z chłopakiem i od prawie roku „siedzę” w domu i ciągle coś zmieniam w naszym mieszkaniu (pierwszy remont „zajarał” mnie wnętrzami!). Jasne, że wychodzimy, ale ostatnio też do tego doszłam, że spotkania, na których słyszę znowu tę samą historię albo głupie teksty pijanych ludzi już mnie nie bawią. Trochę czuję się jak emeryt, ale nic na to nie poradzę. ;)
Co do ścieżki życiowej to bardziej skłaniam się ku dzikim podróżom i własnym startup’ie, jak to opisałaś, ale nie dlatego, że chcę mieć, co pokazać na FB, ale po prostu taka jestem.
To, co chciałam dodać to, że za parę lat chciałabym być w takim miejscu, że powiem śmiało, że czuję się dobrze ze swoim życiem, bo na razie rzeczywiście jesteśmy bombardowani ogromem możliwości i informacjami o ludziach, którzy nie wiadomo, co robią, aż człowiek zaczyna się zastanawiać, co tu zrobić, żeby nie być „gorszym”…
Pozdrowienia!
Bardzo dobry tekst, kilka słów rozsądku w modzie na styl życia. Mnie na przykład denerwuje moda i propaganda jedzenia tylko vege, eko, bio. Jakaś warszawska schizofrenia bywania ciągle na vege targach, w vege knajpach. Mnie to nie kręci, produkty wege i eko są po prostu za drogie, wracam z pracy o 19 i nie mam słodkiego czasu na gotowanie humusu z ciecierzycą w sosie z tofu i pieczenie swojego chleba. Nie mam też miejsca w torebce do pracy na 5 pojemniczków na 5 posiłków dziennie i warzywny koktajl. I bardzo mi z tym dobrze. Czasem tylko nie rozumiem moich znajomych, którzy tak strasznie chcą być modni, że aż są od tego zmęczeni.
Nareszcie ktoś trafnie opisał to,co tak długo siedziało mi w głowie ! Jakiś czas temu wpadła mi w ręce gazetka promująca wydarzenie „Hush Warsaw” i z przerażeniem patrzyłam na stronę, na której znajdował się alfabet prezentujący listę właśnie takich „życiowych trendów”… I bynajmniej nie była to informacja będąca wynikiem obserwacji społeczeństwa i formą przedstawienia wniosków,ale raczej takim „must have’m” – jeśli tego nie robisz nie jesteś modna czyli fajna, czyli generalnie jesteś nudziarą i w ogóle czemu jeszcze tracisz czas i tego nie robisz? Na liście były tak absurdalne dla mnie punkty jak „sukulenty” „francuskie cukiernie” czy „jarmuż w warszawskiej bibendzie” … Co gorsze ja naprawdę widzę u wielu moich koleżanek,że one za tym podążają. Że kupują jarmuż,bo jest MODNY. Że zachwycają się sukulentami i wrzucają enigmatyczne foty na instagrama,bo to jest teraz fancy. I myślą,że są przy tym wyjątkowe…Serio?
Stojąc z boku, wydaje mi się,że bycie naprawdę oryginalnym i jest niezwykle trudne. I odnoszę wrażenie,że chcąc robić coś pod prąd byleby nie ulegać tym wszystkim trendom wybieramy albo a) totalnie się nie wyróżniać i co smutne unikać większości tych aktywności ( osobiście odczuwam ogromny opór przez wszystkim co pewnie jest fajne – np jazda na desce,wrotkach, jedzenie francuskich ciastek- ale jest MODNE,a ja nie chcę ślepo za tym podążać) albo b) udać się w stronę „byle inaczej i na przekór” i to kojarzy mi się z wszelkimi kontrowersjami,które wynikają z tego,że ktoś chce się wyróżnić czyt. zrobic inaczej niz inni,ale albo bedzie niezaakceptowany, albo zadziala fascynajcja i to,co bylo „inne” nagle przez taką osobętrafi do mainstreamu.
Zostaje jeszcze opcja c) czyli bycie vintge i odkopywanie tego co juz bylo,ale się o tym zapomniało,ale nie wiem czy to przypadkiem nie jest hipsterka i czy to tez nie staje się po prostu modne…. Ciężko jest być indywidualistą.Albo po prostu jestem za mało keatywna. Czy ktoś jeszcze boi się trendów ? Dla mnie to totalne zalślepienie i utrata tożsamości pod przykrywką tej tożsamości posiadania. Jak żyć ;)?
Niby takie oczywiste, proste a jednak większość o tym zapomina. Tyle ile ludzi tyle sposobów na przejście przez życie.
Tylko jak w tym chaosie znaleść siebie, żeby potem za sobą podążać..
Pingback: Majowe inspiracje | Moja droga do minimalizmu
Zgadzam sie z Toba. Jesteśmy wyłączanie w schemat, pewienwzor działania zachowań, ktore należy wykonać lub ktore sa mie na miejscu. Jak np. W orzypadku kobiet należy skończyć studia, wyjsć za maź, urodzić dzieci, kupić dom i samochód i wtedy pełnia szczęścia gwarantowana. Dla pokoleń wstecz pewnie tak. Dla nas, dzisiaj? Niekoniecznie.
Poruszyłaś bardzo wazny temat o którym w ogóle sie nie mówi, a mianowicie, ze powinnismy robic, to co nam w duszy gra, to co dla nas jest ważne, co nam sprawia radość….Każdy z nas jest odrębna jednostka dlatego koleje naszego życia powinnismy układać indywidualnie pod siebie, a nie pod rodziców, dziadków czy dlatego, ze „wszyscy znajomi tak robią”.
Nie ma gotowego przepisu na szczęście i seplenienie, dla każdego z nas przepis bedzie inny. Niezmienne pozostaje jedno: oznak siebie, wiedz co lubisz, a w szczególności jak nie chcesz, żeby wyglądało Twoje życie. Gdynia to wszystko wiesz jest o wiele łatwiej.
A co do asertywności, polecam moj artykuł, moze w chwilach zwątpienie bedzie pomocny:)
http://psychetee.pl/post/87980755732/zadbaj-o-siebie-badz-asertywny
Chyba żyję w innym świecie, bo wokół mnie wszyscy gnają do korporacji, a artykuł ma wg mnie negatywny wydźwięk, bo jest wyraźnie stronniczy i krytyczny.
He, he, nagle się okazało, że wszyscy nie lubią imprez, nie piją alkoholu i wolą siedzieć w domu, ciekawe. Nie twierdzę, że tak nie jest, ale w tym momencie wytworzył się drugi front, który krytykuje wszystko co nie jest takie wygodne, spokojne i bezpiecznie. A jest jeszcze taka możliwość, że ludzie (mam nadzieję) mają swój rozum i jeśli coś robią, to nie dlatego, że tak było na zdjęciu u tej blogerki na insta, tylko dlatego, że tego chcą, że robią coś dla siebie, że naprawdę w to wierzą. A poza tym to świat nie jest czarno biały i nie dzieli się na dwie równe połowy, na tych, którzy imprezują, są wege, biegają itd oraz na tych którzy siedzą w piątek w domu przy scrable i serniczek popijają herbatą z cukrem. Ludzie są różni, i mogą nie wpasowywać się w jeden schemat i nawet jest taka opcja, że pracownik korporacji może być weganiniem;)
Świetny tekst. Niedawno nawet o tym myślałam. Skończyłam studia ekonomiczne, a pracuję w gimnazjum, jestem sekretarką i tak mi przyszło do głowy, że przecież mogłabym więcej, tak jak moi znajomi, mieć lepiej płatną pracę, bardziej wymagającą, włożyć w to więcej wysiłku, dużego wysiłku. Ale po co? Żeby pracować, jak opowiadał mi kolega, kilkanaście godzin dziennie, praktycznie przez wszystkie dni tygodnia, a potem pojechać na dwa tygodnie wakacji, na jakie nigdy przy obecnej pensji, nie będzie mnie stać? Wolę mieć mniej kasy, a na co dzień widywać rodzinę i znajomych, wrócić do domu i mieć czas na dzierganie na drutach, pobawić się z moimi siostrzenicami. I tak nawiasem mówiąc, choruję na miastenię, która to powoduje, że nie mam często siły na nic, wieczorna wyprawa do łazienki, w celu kąpieli to dla mnie wysiłek taki jakbym weszła na Giewont. I jak tu się dopasować do obecnego tempa życia? Każdy powinien przede wszystkim dbać o siebie, żyć tak jak pozwalają mu na to warunki życia, możliwości, nie każdy musi być milionerem, nie każdy musi przebiec maraton i objechać świat dookoła. :)
Bla,bla. Moda na życie. Co to w ogóle jest? Czy kobiety nie mogą mieć dystansu do Rzeczy?
Nie mogę juz czytać tego nakręcania ludzi aby rzucili swoją pracę w korpo by wreszcie być „wolnym” i tworzyć biznes oparty na pasji. Ci co pracują na etatach i myslą by je rzucic mogą mysleć zbyt pochopnie i nie doceniać tego co mają: stalą pensję i bezpieczeństwo. Większe niz w niejednym Bóg wie jak kreatywnym biznesie. Ja caly czas szukam pracy. Moim celem jest etat na czas nieokreslony. Najchętniej praca biurowa czy urzędnicza od – do. Nie jest latwo znalezć, przez to potrafię ją docenić. Jednoczesnie rozwijam swoją pasję, prowadzę bloga, podrózuję. Nie dlatego, ze o tym marzylam ale dlatego, ze nie mialam innych perspektyw. Szczerze, uwielbiam to robić, daje mi to ogromne szczęscie. Ale nie jest warte tyle co praca dająca staly dochód. A po godzinach uprawianie swojej pasji, robienie tego co się lubi, uprawianie sportu, czas spędzony z rodziną na kanapie przed telewizorem ( A CZEMU NIE!!!) weekendowe wypady do lasu czy nad morze, zagraniczne wyjazdy na urlop, czy spędzanie platnego urlopu macierzyńskiego z dzieckiem ze swiadomoscią, ze po jego skończeniu Twoje stanowisko czeka. Korzystanie z przyjemnosci za pieniądze co regularnie lądują na Twoje konto i z zabezpieczeń socjalnych. Ja wręcz przeciwnie znam duzo osób ( juz starszych) pracujących 30 lat na jednym etacie, czujących się spelnionymi i szczęsliwymi. Ale tez bardzo duzo mlodych, kreatywnych, podejmujących się nieregularnych zleceń, próbujących rozkręcic cos swojego i wiecznie sfrustrowanych. Lub udających, ze u nich wszystko ok, bo trzeba byc przebojowym i wiecznie się usmiechać. Nie mogąc znalezć stalej pracy próbowalam sobie wmawiać, ze moje idealne zycie jednak powinno być jak u tych drugich. Zrobilam sobie tylko papkę z mózgu. Po przemysleniach i doswiadczeniach stwierdzilam, ze tak naprawdę chcę zyc jak Ci pierwsi. Nie zakladajcie który sposób na zycie jest lepszy, to co lubią inni wcale nie musi być zgodne z Twoją naturą. Pozdrawiam
Pingback: Czy można być szczęśliwą sprzątaczką i czy każdy musi być zwyciezcą? |
Dziendobry Joanno,
Chcialabym z gory przeprosic za brak polskich liter… francuskie klawiatury jeszcze ich nie opanowaly :). Wiem, ze jest to bardzo stary wpis, ale chcialam bardzo Ci podziekowac za niego. Troche podobnie do Ciebie, nie jestem typem dziewczyny ktora bardzo lubi imprezowac i czesto trudno mi bylo odwazyc sie powiedziec „nie chce isc na impreze lub do klubu”. Niestety presja spoleczenstwa byla tak ciezka ze nie potrafie nawet policzyc ile takich wyjsc zaliczylam, podczas ktorych tylko czekalam na moment kiedy bede mogla wrocic do domu… Zgadzam sie tez z toba a propos podrozowania. Uwazam, ze sztuka jest nie uciekanie od swojego zycia poprzez ciagle podrozowanie ale tak zorganizowanie sobie zycia zeby byc codziennie szczesliwym.
Ogolem, chcialabym Ci rowniez podziekowac za cala twoja dzialalnosc, ktora mnie bardzo inspiruje :)
Pozdrowienia z zachmurzonego Paryza !