Kiedy byłam mała, miałam cały zestaw ubrań przeznaczonych na lepsze okazje. Sukienka w kwiatki z białym kołnierzykiem i biały słomkowy kapelusz z paskiem z tego samego kwiecistego materiału, rozkloszowany granatowy płaszczyk, znów z kapeluszem w komplecie, brązowy wełniany sweterek z paskiem a’la Robin Hood – wszystkie czekały na czyjeś urodziny, jakieś święta, ewentualnie wyjazd do Krakowa z karmieniem gołębi na Rynku jako główną atrakcją (brr!).
Z jednej strony jestem w stanie stosowanie takiego systemu u dziecka zrozumieć – oszczędzanie szczególnie ładnych ubrań na wyjątkowe okazje mogło choć trochę uchronić je przed zafarbowaniem na niebiesko garścią jagód czy rozdarciem na płocie. Z drugiej strony, w związku z tym że okazji nie było aż tak wiele, a ja wyrastałam z nich szybko, czasem zdążyłam założyć daną rzecz zaledwie kilka razy.