Parę miesięcy temu postanowiłam rzucić to wszystko i wyjechać może nie w Bieszczady, ale na względnie rymujące się z Bieszczadami Żuławy. A konkretnie to chciałam mieszkać blisko morza, ale nie uśmiechało mi się wydawanie astronomicznych sum na trójmiejskim rynku nieruchomości – a jednak wciąż chciałam być blisko wspaniałego Gdańska i Gdyni.
I tak po przebudzeniu nie widzę już jamnika sąsiada na grochowskim skwerku, tylko bociana dziobiącego trawnik w moim ogródku. Cały proces poszedł bardzo sprawnie. Znalazłam niezwykłe miejsce, na widok którego wiele osób popukałoby się w czoło, ale do moich potrzeb jest idealne. To mieszkanie stanowiące połowę dawnej farmy – została zbudowana w 1941 roku dla niemieckiego hodowcy koni, a w PRL-u podzielona na mieszkania. Dość szybko zdecydowałam się na zakup (choć zaliczyłam też dodatkową wizytę ze specjalistą, by mieć spokojną głowę i upewnić się, że nic mi się nie zawali na głowę), jakimś cudem udało mi się też znaleźć wspaniałą ekipę remontową z terminem na już, bo akurat ktoś im wypadł z grafiku, przyblokowany za granicą przez pandemię. Trzy miesiące od wbicia pierwszego łomu w starą posadzkę jestem już rozpakowana, zadomowiona i jem owsiankę w ogrodzie, przy jasnym stole z desek, który zrobił własnoręcznie poprzedni właściciel. Czytaj dalej →