Ostatnio przeczytałam dobry artykuł. Jego autor krytykuje “struggle porn”, czyli gloryfikowanie przepracowywania się, połączone z wiarą w to, że jak tylko przyciśniemy jeszcze bardziej, będziemy zostawać w pracy jeszcze dłużej, to na pewno odniesiemy sukces w życiu. Co gorsza, z jakiegoś powodu tak rozumiana produktywność świetnie się w sieci klika, a jego zwolennicy zgarniają nie tylko mnóstwo lajków, ale też gromadzą rzesze naśladowców.
Niestety, w tych wszystkich udostępnianych na potęgę cytatach o sięganiu po marzenia i niepoddawaniu się, nikt nie mówi, że warto się czasem zatrzymać i zastanowić, czy to, co robimy, w ogóle ma sens. Zmierzyć, co działa, a co nie. Zastanowić się, na czym tak naprawdę powinniśmy się skupić w danym momencie. Trochę czasu regularnie poświęcanego na myślenie i analizowanie danych może nam oszczędzić mnóstwo pracy… no ale to już zupełnie nie jest sexy i wcale się tak dobrze nie klika, no i jak z tego zrobić cytat na Instagram?
Słuchałam też niedawno świetnego podcastu o błędach, jakie popełniamy w naszym podejściu do mierzenia czasu pracy. Za zmotywowane i oddane sprawie uważamy osoby, które przychodzą wcześniej i zostają po godzinach, nie biorąc pod uwagę, że dobrze zorganizowana osoba, która pracuje w skupieniu nad właściwymi rzeczami, może osiągnąć ten sam efekt dużo krótszym czasie i iść do domu, spędzać czas z bliskimi. A kolejnego dnia wrócić ze świeżym, wypoczętym umysłem i znów sprawnie zrobić to, co ma do zrobienia.
To wszystko sprawiło, że zaczęłam się zastanawiać, jak ja rozumiem produktywność.
Kiedyś wydawało mi się, że po prostu muszę przycisnąć bardziej. Że jeśli tylko uda mi się lepiej zmotywować, przeczytam jakąś sekretną radę albo po prostu przestanę być takim strasznym leniem, to będę pracować jak maszyna – od rana do wieczora, bez gorszych dni, tak samo wydajnie i sprawnie niezależnie od zadania, którym się zajmuję.
A potem, kroczek po kroczku, zaczęłam odkrywać, że to jednak totalna bzdura.
Bo nie jestem maszyną, mam prawo do gorszych dni, zresztą nawet jak sobie tego prawa nie przyznam, to one i tak będą się zdarzać. Każdy je ma, tylko nie każdy się do nich przed sobą i innymi przyznaje.
Bo nie chcę, żeby moje życie składało się z pracy, pracy i pracy, ani żeby całe moje poczucie własnej wartości opierało się na tym, co w pracy osiągnę.
Bo jeśli mam do zrobienia jakieś zadanie, w które zupełnie nie wierzę, które jest niezgodne z moimi wartościami albo zwyczajnie uważam, że jest durne i bez sensu, to nic dziwnego, że mam opory przed zabraniem się do roboty!
Produktywność – moich 7 zasad
Oto więc lista moich złotych prawd produktywności, które wykrystalizowały mi się przez 10 lat pracy na własny rachunek. Mam wrażenie, że to właśnie freelance czy własna firma zmuszają do mocnego zadbania o higienę pracy, bo nikt za nas tego nie zrobi, nikt nas nie przeszkoli, nie ma też menadżera, który wskaże nam czym mamy się w danym momencie zajmować. Jesteśmy zdani na siebie i tylko od nas zależy, jakie granice sobie postawimy i według jakich zasad będziemy działać.
Zastanawiam się, czy to co robię, na pewno ma sens
Pierwsza i najważniejsza sprawa. Choćbym działała nie wiem jak szybko i skutecznie, to cała ta praca nie ma sensu, jeśli wkładam ją w niewłaściwą rzecz. Jest takie powiedzenie o mozolnym wspinaniu się na drabinę, która jest oparta o złą ścianę – właśnie o tym mówię.
I tą ścianę można pomylić na wiele sposobów. Pierwsza sprawa to brak mierzenia efektów naszych działań.
Tydzień w tydzień piszemy artykuły na firmowego bloga, ale przy wymyślaniu tematów nie sprawdzamy, jakie posty cieszyły się powodzeniem, a które nie. Albo robimy to “na oko”, sądząc po tym, co nam się wydaje, i nie zaglądając nawet do Google Analytics.
Reklamujemy nasz sklep z rękodziełem, współpracując z blogerami, ale nie generujemy im śledzonych linków ani indywidualnych kodów zniżkowych, więc tak naprawdę nie wiemy jakie ta współpraca przyniosła nam efekty, jak konkretnie przełożyła się na sprzedaż. Ale ponieważ okazuje się, że miesiąc był wyjątkowo dobry, to powtarzamy to w kolejnym – nie biorąc pod uwagę, że na większą sprzedaż mogło wpłynąć coś zupełnie innego, na przykład publikacja w tradycyjnych mediach czy wysłany przez nas newsletter.
Takich przykładów jest mnóstwo – masa przedsiębiorców przepala czas i pieniądze, robiąc rzeczy “bo wydaje im się, że powinni” albo “bo wszyscy tak robią”.
Drugi aspekt “złego stawiania drabiny” to szczere odpowiedzenie sobie na pytanie, czy na pewno dobrze poukładaliśmy sobie priorytety. Czy na pewno zajmujemy się najważniejszymi dla nas i naszego biznesu rzeczami? Czy może pozwalamy innym ustalać nasz plan dnia i po prostu reagujemy na to co się dzieje? Tu odpiszemy na maila dziennikarza, który potrzebuje odpowiedzi “na asapku”, tam odpowiemy na komentarz na Facebooku, w którym nas ktoś oznaczył i ani się obejrzymy, a już minął kolejny dzień, w którym mieliśmy tyle pracy, że nie zdążyliśmy się zająć tym, co najważniejsze.
Problem w tym, że ta najważniejsza, najbardziej wartościowa praca, tzw. deep work, często budzi w nas obawy, wymaga przemyślenia, skupienia i w efekcie znów ją odkładamy. Bo o ile łatwiej jest odpowiedzieć na maile, niż usiąść do pisania książki! I można przy okazji uspokoić sumienie, w końcu cały dzień pracowaliśmy!
No i trzecia rzecz, najważniejsza – czy w ogóle odpowiedzieliśmy sobie na pytanie, po co coś robimy? Czy przybliża nas to jakoś do naszych celów, czy po prostu robimy coś, bo wszyscy tak robią? Ja wpadłam w tę pułapkę wiele razy i wiem, że jest wyjątkowo podstępna!
Kończenie > robienie, a prawie wszystko można poprawić
Mam tendencję do poprawiania części merytorycznej tego, co tworzę, w nieskończoność. Ma to swoje dobre strony – bardzo dbam o to, żeby wszystkie wątki były domknięte, wszystko wyjaśnione do końca, zaprezentowane jak najlepiej na przykładach. Tworzę głównie treści poradnikowe i strasznie wkurza mnie, jak napotykam na poradniki napisane po łebkach, źle zredagowane, z pourywanymi wątkami – a uwierzcie mi, jest ich mnóstwo!
Ale! Staram się pamiętać o tym, że zrobione jest lepsze od doskonałego, że większość rzeczy zawsze można poprawić, a nawet jeśli nie, to świat się naprawdę nie zawali, jeśli ktoś znajdzie w mojej książce błąd.
Wkładam wysiłek raz, żeby potem korzystać
Kiedy założyłam swoją działalność, wystawianie faktur było dla mnie nowością, ale też nudnym obowiązkiem, któremu nie chciałam poświęcać więcej czasu, niż to absolutnie konieczne. W końcu dopiero zaczynałam, więc nie miałam tych papierów aż tak dużo. Zamiast zapytać kogoś doświadczonego, jak sobie z tym radzi, po prostu wpisałam w wyszukiwarkę “wystawianie faktur online” i wystawiałam je pojedynczo, za pomocą jakiejś strony internetowej, wpisując ręcznie dane każdego klienta za każdym razem. Nie chciało mi się zakładać tam konta i płacić zawrotnej sumu 20 złotych rocznie, więc musiałam wpisywać ręcznie nawet powracających czy cyklicznych klientów. Popełniałam też mnóstwo pomyłek (a to zła data wystawienia, a to źle wybrana stawka VAT), ciągle myliłam numerację, a moja księgowa (całkiem słusznie) chciała mnie zamordować. Traciłam mnóstwo czasu i energii na wyjaśnianie z nią różnych błędów, aż przechodził mnie dreszcz, kiedy widziałam jej numer na wyświetlaczu telefonu.
Pierwszym krokiem do usprawnienia tego systemu było założenie konta w programie do fakturowania. Wybrałam iFirmę, w pakiecie z obsługą księgową, dzięki czemu nie muszę wysyłać księgowej faktur sprzedażowych – sama widzi je w systemie. Mam tam zapisanych stałych kontrahentów, faktury numerują się automatycznie i jest niewielka szansa na popełnienie błędu. Natomiast zbieranie faktur kosztowych, które było moją zmorą i utrapieniem, zleciłam Asi, mojej wirtualnej asystentce. Jest dużo dokładniejsza ode mnie i znacznie lepiej wykonuje to zadanie. Jedyne, co musiałam zrobić, to wysłanie Asi listy faktur i raportów, które co miesiąc trzeba wyciągnąć z systemów typu Przelewy24, PayPal, strona operatora komórkowego i tak dalej. Jeśli w którymś z tych miejsc pobranie faktury lub raportu jest bardziej skomplikowane, nagrałam video instruktażowe. Obecnie jedynym moim zadaniem jest wysłanie Asi skanów faktur papierowych, które biorę na przykład na stacjach benzynowych, oraz wyciągów bankowych. Zajmuje mi to mniej niż 10 minut. Po pierwszym miesiącu w nowym systemie zastanawiałam się, dlaczego nie zdecydowałam się na to wcześniej.
Teraz bardzo dbam o to, żeby wszystkiego procesy, na przykład obróbka zdjęć, były możliwie najsprawniejsze. Nawet, jeśli oznacza to przeznaczenie całego dnia na nauczenie się nowego programu.
Do tej kategorii zaliczam też delegowanie zadań. Często wolimy coś zrobić sami, żeby nie musieć poświęcać czasu tłumaczenie tego komuś innemu, ale nie bierzemy pod uwagę, że wytłumaczymy raz, może dwa, i potem już zupełnie nie będziemy musieli zawracać sobie tym zadaniem głowy. A jeśli mamy pospisywane i ponagrywane instrukcje, to zlecanie zadań już w ogóle powinno iść bardzo sprawnie.
Wiele osób działa w takim błędnym kole – jest tak przytłoczonych bieżącymi zadaniami, że nie ma czasu na uporządkowanie systemów i procesów i zlecenie tego, co da się zlecić (a da się naprawdę wiele!). Ja też byłam jedną z nich, ale już nie jestem i różnica jest ogromna.
Oddzielam pracę twórczą od administracyjnej
Na pracę twórczą, czyli pisanie tekstów czy rozpisywanie szkieletów kursów czy książek poświęcam poranki. Bardzo to lubię i czuję się wtedy spokojna i spełniona. Robię to, zanim włączę Internet, skrzynkę mailową, zanim sprawdzę telefon i wyłączę w nim tryb samolotowy ustawiony na noc. Zanim ktokolwiek będzie czegoś ode mnie potrzebował.
To po prostu pierwsza rzecz, którą robię w pracy i bardzo sobię cenię ten system. Niezależnie od tego, co się wydarzy w dalszej części dnia, to największe, najważniejsze zadanie, do którego zwykle najtrudniej się zabrać, mam już zrobione.
Niezależnie od tego, czy wolicie pracować twórczo rano, wieczorem czy w ciągu dnia, postarajcie się oddzielić pracę głęboką od płytkiej i wyznaczyć tej pierwszej jakieś określone ramy.
Wstaję od komputera pomiędzy zadaniami
Takie proste, a takie skuteczne. Robię jedną rzecz z listy, wstaję, idę się poprzeciągać, porzucać psu zabawkę albo zrobić sobie herbatę. Siadam przy komputerze i robię następną rzecz – a potem znowu od niego odchodzę.
W ten sposób nie wchodzę w tryb scrollującego zombie, który strasznie mnie męczy i uruchamia we mnie pokłady niepokoju. Wiecie, wtedy jak wchodzimy na Facebooka sprawdzić jeden adres, a półtorej godziny później się orientujemy, że wciąż tam jesteśmy i w związku z tym będziemy musieli spędzić przy komputerze jeszcze więcej czasu.
Ta zasada ma też dobry wpływ na kręgosłup, który nie lubi długiego spędzania czasu w tej samej, siedzącej pozycji.
Grupuję zadania
Projekty, które realizuję, staram się planować z wyprzedzeniem. Nie tylko po to, by dać sobie czas ich na spokojnie przemyślenie i zrealizowanie, w myśl zasady “your stress work is never your best work”. Również po to, by zebrać podobne do siebie zadania i zrobić je hurtem – za jednym zamachem zrobić zdjęcia, z wyprzedzeniem rozpisać i zaplanować posty do mediów społecznościowych, i tak dalej. W ten sposób nie tylko oszczędzam masę czasu, również tego poświęcanego na przełączanie się pomiędzy zadaniami, ale też ułatwiam pracę osobom, które mnie wspierają.
Nie zawsze mi się to udaje, ale staram się tak działać w jak największej ilości obszarów – bo robi to ogromną różnicę. Odkąd to odkryłam i przekonałam się, że warto, mimo że na początku działanie w ten sposób wydawało mi się trudne i dziwne, moja praca jest łatwiejsza i mam w niej dużo więcej spokoju.
Nie porównuję się z innymi i wyznaczam przyziemne cele
A raczej: staram się tego nie robić, choć to wcale nie jest łatwe! Przy wyznaczaniu sobie celów staram się opierać o swoje dotychczasowe doświadczenia, a nie o wyniki innych osób.
W ogóle mam dość nietypowe podejście do celów, bo odkąd zaczęłam stawiać na realizowanie projektów, które dają mi radość i spełnienie, a nie wymyślać sobie jakieś abstrakcyjne celomarzenia typu “chcę być gwiazdą telewizji w dziedzinie mody”, pracuje i żyje mi się o wiele lepiej, z mniejszą napinką. Wiem, że to kontrowersyjne, ale nie wierzę w tak stawiane cele. Nie mamy pojęcia, co będzie za pięć czy dziesięć lat, jakie będą technologie, jakimy my będziemy ludźmi i co będzie dla nas ważne.
10 lat temu, zapytana o to, jakie jest moje zawodowe marzenie i gdzie chcę się znaleźć za 10 lat, odpowiedziałabym pewnie, że chcę być znaną stylistką i pracować w Vogue. A tu niespodzianka – dzisiaj ubrania nie interesują mnie zupełnie, a polskiej edycji Vogue nigdy nawet nie kupiłam.
Pomijając już fakt, że zwykle stawiając sobie takie cele nie mamy pojęcia, jak ich realizacja wygląda od praktycznej strony. Miałam okazję bardzo wyrywkowo przekonać się, jak wygląda praca w telewizji czy szeroko rozumianym showbiznesie – i wiem już, że to zdecydowanie, totalnie, absolutnie, nigdy-w-życiu nie dla mnie.
Staram się więc na bieżąco sprawdzać, czy to co robię, daje mi radość i spełnienie, a wymierne cele planować w oparciu o swój roczny budżet. Wiem, ile potrzebuję zarobić i zastanawiam się, jak to rozbić na konkretne projekty. Nie do przecenienia jest też poduszka finansowa – daje niesamowitą elastyczność i pozwala wybierać takie projekty i przedsięwzięcia, na jakie naprawdę chcemy poświęcać swój czas.
Nie spisałam tego wszystkiego, by pokazać, jak jestem idealnie zorganizowana. Nie jestem! Jestem zorganizowana w takim stopniu, by ułatwiało mi to pracę. Mam w sobie jednak mnóstwo spontaniczności, od czasu do czasu udaje mi się też coś spektakularnie zawalić. W ostatni piątek, chcąc coś poprawić, popsułam na przykład stronę sprzedażową mojego kursu i to na tyle skutecznie, że na właściwe tory wracała przez cały weekend. Musiałam w związku z tym przesunąć okienko sprzedaży, ale… świat się nie zawalił.
Te wszystkie systemy i systemiki potrzebne mi są po to, żebym mogła tworzyć wartościowe rzeczy, z których jestem dumna, w pracy, która nie jest kołowrotkiem stresu. Pozwalają mi rozpoczynać moją pracę i kończyć ją o określonych porach, a resztę czasu spędzać na pozostałych, równie ważnych aspektach życia.
A jak Wy podchodzicie do produktywności? Macie jakieś swoje zasady, które pozwalają Wam pracowac wydajniej, skuteczniej i własnie sprytniej?
61 thoughts on “Produktywność – moich 7 zasad, z których żadna nie brzmi „przyciśnij bardziej!””
hej :) świetny poradnik! Jakże bym on się mi przydał gdy pisałam doktorat…ale przydał mi się Twój PDF „skup su ę” i na pewno zaczerpnęłam z niego zasadę o najpierw twórczym pisaniu z samego rana ;) pomogło bardzo!
Podejrzewam, że będę wracać do tego artykułu co jakiś czas:)
Oo, no to cieszę się ogromnie:)
Też właśnie kończę doktorat, niestety pracowałam do utraty sił, aż organizm z hukiem powiedział stop na samym finiszu. Bardzo mądre rady Joanno
Thoreau napisał “Those who work much do not work hard”, wracam czasami do tego cytatu żeby się zastnowić czy faktycznie pracuję nad tym co jest dla mnie najważniejsze.
U mnie zbawienną okazała się zmiana kolejności pewnych stałych etapów pracy :) Wcześniej szukałam idealnych kolorów dla zdjęć, a dopiero później usuwałam te nieudane. Okazało się, że dużo szybciej znajduję odpowiednią obróbkę do tych najlepszych ujęć, które przeszły już selekcję. Niby banalne, ale było dla mnie odkryciem :)
Asiu, jeśli chcesz pozbyć się papierowych faktur to załóż sobie kartę DKV, wszystkie opłaty za paliwo i autostrady będziesz miała na jednej fakturze. Można ją opłacać przelewem lub jak prepaid. Taki tip :) poza tym, bardzo trafne uwagi :) w poprawie mojej efektywności zawsze pomaga robienie list – i prywatnie i zawodowo.
Oo, w ogóle nie miałam pojęcia, że coś takiego istnieje, zaraz obczaję, dziękuję!
Cześć,
Jest w Stanach firma, gdzie tydzień pracy trwa 4 dni, a dniówka tyle, ile Ci zajmie zrobienie Twoich zadań. Skończysz wcześniej – wychodzisz wcześniej.
Jej pracownicy są najbardziej efektywne ze wszystkich jakich objęło badanie (a badali naprawdę dużo firm), bo są wypoczęci i zadowoleni, bo mają czas dla rodziny. Każdy lepiej pracuje mając w głowie, że w pracy spędzi 5 godzin i wraca do domu, niż 10 godzin i nie wiadomo czy nie trzeba będzie siedzieć dalej.
Pozdrawiam,
Kasia
Co to za firma? Basecamp ma też fajne podejście, jego twórcy piszą o tym w książce „It doesnt have to be crazy at work”.
Cześć,
Niestety nie pamiętam nazwy, ale wpisując w Google można znaleźć sporo takich przykładów :)
Pozdrawiam,
Kasia
No tak, ale kto im wyznacza miare pracy do zrobienia na kazdy dzien? Poza tym nie kazdy ma prace do zrobienia w pojedynke. Wiele osob uczestniczy w spotkaniach. To może super brzmi, ale czy jest do przełozenia dla kazdego? Są tez zawody, gdzie w pracy trzeba byc. Pracowacowac ale i byc osiągalnym w, razie czego.
Ale przecież to nie musi być odgórne założenie dla każdego zawodu :) Z pewnością w części by się sprawdził. Dla mnie taki pomysł brzmi świetnie, zwłaszcza że tryb zadaniowy coraz częściej jest wykorzystywany przez przedsiębiorstwa, ale mam wrażenie, że my – jako naród – przesadzamy w drugą stronę…
Ja jestem w takim zawodzie. Jestem lekarzem więc czy w zwykły dzień czy na dyżurze muszę po prostu być niezależnie od tego czy coś się dzieje, czy jest nuda. I wcześniej cały ten czas „coś robilam”. Ale udało mi się wprowadzić kilka usprawnień (np. wypisy pacjentów i obserwacje pisze od 7 do 9 bo wiem, że wtedy jest najmniejsze prawdopobienstwo, że pacjenci lub rodziny przyjdą pogadać i będę 10x przerywać te prace) dzięki tym usprawnieniom z reguły ostatnia godzinę mam na czytanie artykułów albo po prostu odpoczynek. Myślę że w każdej pracy da się trochę usprawnić i wygospodarować trochę czasu i wykorzystać go tak jak lubisz nawet gdy nie możesz wyjść wcześniej
Ale to jest ciekawe Magda, co piszesz! Super, że Ci się udało tak poukładać dzień.
Ja jeszcze jestem w tym okresie burzy i naporu, kiedy zadania we własnej fdziałalności frilanserskiej piętrzą się przede mną nieposkładane i nieuczesane. A to, że pracuję na etacie oprócz tego, wcale nie pomaga. Dzięki za podzielenie się swoim know-how i serdeczności!
Brzmi jak masa obowiązków, super że to wszystko ogarniasz:) Powodzenia, trzymam mocno kciuki!
listopad mnie rozkłada na łopatki i ograniam coraz mniej. Ale już wiem, że ważniejsza od ogarniania jest zgoda na nieogarnianie. I sobie na nią pozwalam. Najlepszego czasu!
Zawsze myślałam, że jestem super leniwa i niezmotywowana, ale jednocześnie nie rozumiałam tego, bo miałam solidną wiedzę na temat tego, jak się zorganizować, jednak nie wykorzystywałam tego w praktyce. Okazało się, że po prostu chorowałam na depresję :P Udało mi się wyjść z choroby i teraz czuję się panią własnego życia i czasu :P
Bardzo rewolucyjne było dla mnie też wprowadzenie do życia ostatniego punktu z Twojej listy. Zawsze czułam się gorsza, bo przecież nie mam tej zawrotnej kariery jak ci wszyscy ludzie z Instagrama. Teraz mam na to totalnie wylane i zastanawiam się, co JA chcę i nie realizuję cudzych marzeń. I też zawsze, jak myślę, że chciałabym się czymś tam zająć, to zawsze staram się zweryfikować, co tak naprawdę robi się na danym stanowisku i czy faktycznie chcę to robić.
Uwielbiam Cię za ten wpis! :)
Hej Asiu. Bardzo fajni wpis. Zadziwiające dla mnie jest, że choć wiele z tych rzeczy znam to muszę to to po raz któryś przeczytać, żeby zacząć to robić. Sam kiedyś pisałem o metodach walki z rozpraszaczami, a nadal to mój największy problem. Ale jedno odkrycie koła z Twojego tekstu to wstawanie od biurka między zadaniami. Ja czasem orientuję się po 4 godzinach, że chyba dawno nie stałem… Dzieks
Cieszę się <3
A ja mam inne z innej beczki. Jak nazywa sie te piekny kwiat z szalonymi lodygami?
Wydaje mi się, że to Alocasia Zebrina :) Też zwróciłam uwagę, jest super! :)
To alokazja zebrina
Tak! Ale jest bardzo kapryśna i coraz bardziej mi łysieje, już nie wiem co z nią robić.
Moze za duzo wody? Polecam jakis srodek p-grzybiczy w plynie od spodu dodac i mniej podlewac generalnie. Ewentualnie odzywka, jezeli to nie kwestia przelaniej ziemi.
Wydaje mi się, że jedną z tym najbardziej problematycznych kwestii jest właśnie porównywanie siebie i swoich osiągnięć do tego, co dotychczas zdobyli inni. Dlatego też bardzo staram się z tym walczyć i pilnować tego, żeby jedyne porównanie, jakie robię, skupiało się na tym, co JA miałam i jaka byłam w przeszłości, a jak moje życia wygląda teraz (spoiler – aktualnie jest super!). :)
Pytanie z totalnie innej beczki, skąd są spodnie, które masz na zdjęciu :)?
Takko! Zajrzałam tam totalnie randomowo, bo przypomniało mi się, że babcia z Niemiec kupowała mi tam ubrania jak byłam dzieckiem:)
Ja czasami miewam takie bezproduktywne dni że masakra aż sama się dziwie, ale też jakoś nie ubolewam nad tym bo wiem że to jest ludzkie i czasami tak jest że barrdzo się nie chce.
Ja się staram wszystko robić małymi kroczkami ale skurpulatnie i do celu nie chce sobie zarzucać od razu wielkich projektów ale niewielkie takie projekty małe kroki do sukcesu to mój pomysł na produktywność.
Najważniejsze to realizować cele i nie zastać się w miejscu, ja też staram się notować swoje cele i je realizować taka strategia pozwala mi sprawdzać moje stare cele które miałam tydzień dwa temu i się uczyć na błędach.
U mnie zbawienną okazała się zmiana kolejności pewnych stałych etapów pracy. Tylko tyle wystarczyło żeby wycisnąć z siebie jeszcze kilka procent! :D Polecam każdemu taki zabieg, raczej nikt się nie zdziwi ;)
Ja wiem, że to nie na temat, ale Chrupek jest bossski!
@,@
Wydaje mi się, że jedną z tym najbardziej problematycznych kwestii jest właśnie porównywanie siebie i swoich osiągnięć do tego, co dotychczas zdobyli inni. A przecież to nie o to chodzi w tym wszystkim. Trzeba doskonalić siebie i nie patrzeć na innych :D
Bardzo praktycznie. Takie porady i zasady chyba wyłącznie z doświadczenia można wyciągnąć – co działa, a co nie.
W miarę rownolegle przygotowywałam notatkę o znajdowaniu i planowaniu czasu na naukę. To co często zauważam u osób chcących nabyć nową umiejętność, to to że dziwinie przechodzą od chcenia do działania.
Z obserwacji i doświadczenia – jeśli coś nie zostało zaplanowane i wpisane w kalendarz, to się nie odbędzie. No chyba, że mamy nóż na gardle.
Cenne wskazówki. Dziękuję. Pracuję zdalnie z domu, nie jako freelancer, ale jako pracownik B2B (dodatkowo mówimy o zadaniowym dniu pracy, nie godzinowym). Zatem mam szereg codziennych obowiązków, jednak bez kontroli z góry. A to ma plusy i minusy. O ile super jest, że omijają mnie bolączki podróżujących do pracy i możliwość „zamknięcie dnia pracy”, kiedy tylko skończę planowane na dany dzień zadania, o tyle łatwo o rozpraszacze. Głównie social media. Ale ostatnio wprowadziłam zmiany, które bardzo pomogły. Po pierwsze listy, coraz częściej nie tylko przedstawiające spis rzeczy do zrobienia. Ale też ustalenie priorytetowych zadań na dany dzień. I przypisanie szacunkowego czasu na wykonanie zadania. Jak widzę listę na poniedziałek z 10 zadaniami, to może zniechęcić (8 godzin a 10 zadań, co oznacza nadgodziny?). I dotychczas miałam ochotę na przedłużenie picia kawy w nieskończoność, bo nie wiedziałam od czego zacząć:) A teraz już wiem, że z tych 10 zadań powiedzmy 5 to działania zajmujące od 5 do 15 minut. (bo czas jest dopisany obok zadania). I elastycznie realizuję grafik – czasem zaczynam od krótkich zadań, by mieć je ukończone przed tymi głównymi, a czasem blokuję sobie na nie ostatnie 1,5 godziny. Szacowanie czasu na poszczególne zadanie pozwala mi też określić czy w danym dniu znajdę dłuższą chwilę na wykonanie prywatnych zadań np: czy zdążę na seans do kina na 16:) A druga rzecz – przynajmniej na czas wykonywania głównych zadań (lub tych pilnych) wyłączam wifi w telefonie. Jak mnie wybijał z rytmu dźwięk powiadomienia. Cały czas miałam z tyłu głowy, że ktoś do mnie napisał. A na ogół to była „pierdoła”. I dlatego blokuję powiadomienia, odbieram w przerwie albo po pracy. Na koniec dnia robię rewizję listy, co pozwala mi podsumować dzień pracy i odciąć się od firmowych obowiązków.
Fajnie:) Ja w ogóle powyłączałam powiadomienia wszelkie na stałe (poza mapami, appką to taksówek czy kalendarzem) i żyje mi się o wiele spokojniej:)
Odkąd jestem w ciąży i przebywam w domu to widzę, że strasznie się rozleniwiłam. Chodząc do pracy byłam bardziej zdyscyplinowana :)
Ja jestem baaardzo zadowolona, że w mojej firmie przy teoretycznie 40 h tygodniu pracy panuje system: obowiązkowe 6 h w biurze (potrzebne, bo mamy sporo spotkań/zebrań, na których rzeczywiście ogarniamy dużo rzeczy) a resztę, jeśli potrzebujesz, możesz robić skąd chcesz i kiedy chcesz. Możesz z biura, ale nie musisz, a jak się uwiniesz w tych 6 h to tylko na plus dla ciebie. Ma być zrobione, a nie odsiedziane :)
Porady świetnie, zwłaszcza to niepodłączanie się do sieci rano brzmi doskonale :)
Pozdrawiam serdecznie :)
Super system:)
Świetny wpis, bardzo cenne i konkretne wskazówki!
Moim największym rozpraszaczem w pracy jest trochę ponad roczny synek, który ma ruchoma drzemkę, więc ciężko jest cokolwiek zaplanować, a jak jest na chodzie, to nie ma mowy i komputerze:)
Zreszta dzieciaki to najlepszy sposób na zwiększenie produktywności, dobrej organizacji i umiejętności ustalania priorytetów;)
Tak właśnie słyszałam:) Dzięki za miłe słowa Pola!
Dzięki Ci za jasne zdanie na temat planowania 5 czy 10 lat naprzód. Zawsze mnie odrzucalo od takich pytań! Już teraz wiem, dlaczego :)
Podobał mi się ten wpis, ale mam mały problem – doskonale nadaje się dla osób, które pracują na własny rachunek, ale nie do końca umiem go przełożyć na swoją pracę, czyli pracownika, który codziennie przychodzi do pracy na 8h. Bo niestety, mimo że generalnie lubię swoją pracę, bardzo często zastanawiam się czy to co robię ma sens. Ale w większości nie mogę tego kwestionować, bo to są zadania zlecone z góry. I znaleźć w sobie serce do zrobienia czegoś, co wiem, że moja szefowa może użyje, a może za chwilę zapomni, po co to chciała? A najgorzej, kiedy ja wiem, że to nie ma sensu, mówię o tym, ale i tak muszę to zrobić… To jest totalnie demotywujące. Podobnie jest z tym, że codziennie potrafię mieć spotkanie o różnej porze, co nie do końca zależy ode mnie. Mogę sobie zaplanować dzień pracy, a potem wpadnie szefowa, powie że potrzebuje coś na asapie, rzucasz wszystko, robisz, a potem nie pamiętasz już nawet co miałaś robić. Jak spojrzę na ostatnie tygodnie, to widzę tylko, że owszem, mogę sobie nadać priorytety, ale jeśli szefostwo tego nie umie, to nic mi po tym :(
Ja pracuję w obsłudze klienta i to dopiero jest parodia ;-) czasem jest pusto i nudno, a czasem mam tak abstrakcyjne problemy do rozwiązania, że maglujemy to grubo ponad godzinę. I nic nie da się zaplanować, bo nie przewidze ilości osób i wielości ich problemu. Ponad to przygotowanie stanowiska pracy wymaga ode mnie czasu, a przewidziane minuty przez pracodawce nie wystarczają i codziennie rano wyrabiam wolontariat 20 czasami 30 minutowy i wkurza mnie to bardzo, ale chyba tylko mnie, bo inni nie chcą poprzeć moich starań o przekształcenie wolontariatu w płatny czas pracy. Altruiści….
Nie wiem niestety, ja właśnie też ogromnie nie lubię robić rzeczy, w których sens nie wierzę, dlatego nigdy nie zdecydowałam się na etatową pracę – chociaż na pewno istnieją też firmy, które są poukładane i dbają o higienę pracy:)
Niestety muszę się z tobą Weroniko zgodzić. Co z tego, że wszystko sobie fajnie poukładam, robota idzie jak ta lala a potem nagle wpada do biura szef, dowiaduję się że:
– „wydrukuj to
– wypełnij wniosek o to
– zrób przekrój
– przygotuj mapę
… a tak w ogóle za kwadrans mam spotkanie i za 5 minut wychodzę”.
I dzięki temu robotę mam totalnie rozpieprzoną, po takim nalocie szefa zbieram się z powrotem do pracy przez pół godziny. Generalnie organizacja pracy w biurach architektonicznych to jakaś farsa. Niestety, praca w autorskiej pracowni często tak wygląda a zdobycie uprawnień do samodzielnego wykonywania zawodu i założenie własnej działalności oraz klientów nie trwa 5 minut (przyrównałabym to może do aplikacji u prawników). Kiedy pracowałam na zleceniach jako freelancer dla innych architektów byłam super zorganizowana. Miałam czas na wszystko, od ćwiczeń po zdrowe gotowanie, zakupy, spotkania z przyjaciółmi, chłopakiem i pracę. Teraz wracam z pracy dosłownie wyorana a i tak mam niebywałe szczęście, bo zazwyczaj nie siedzę nadgodzin, co w moim zawodzie zakrawa o cud. Wśród architektów prowadzących swoje pracownie niestety pokutuje przekonanie, że trzeba się poświęcić architekturze a jak ci się nie podoba to jest wiele innych zawodów, które możesz wykonywać. Dodajmy do tego pracę za śmiesznie małe pieniądze (robotnicy na budowie zarabiają grubo więcej ode mnie czy innych moich znajomych architektów), płacenie części wypłaty pod stołem i znajdź tu człowieku motywację do wstania rano z łóżka ;)
Dobra, trochę ponarzekałam, ale tak poza tymi wszystkimi niedogodnościami to kocham moją pracę, jest moją pasją i wierze, że za kilka lat będę mogła samodzielnie stanąć w tym zawodzie na nogach i układać swoją pracę wg. moich preferencji. Pozdrawiam!
Bardzo lubię Twoje posty dotyczące pracy i produktywności oraz to, że nie są takie pompatyczne tylko ludzkie. Niesamowicie drażni mnie bezmyślne i bezrefleksyjne powtarzanie ludziom 'możesz wszystko’, 'wystarczy się zorganizować’ itp.itd. bo w tych sloganach brakuje podejścia do jednostki, indywidualnej sytuacji zawodowej, domowej, podjętych zobowiązań. Nieustannie wmawia nam się, że mamy się cały czas rozwijać, uczyć, pracować więcej, lepiej i przeć naprzód, bo inni też tak robią. Rzadko jesteśmy pytani – jak chciałbyś, żeby Twoje życie wyglądało TERAZ, w najbliższych dniach? Każe nam się określać cale 2/3/5 letnie, bo 'tylko to ma sens’, a jak sama trafnie zauważyłaś – świat idzie do przodu, technologie, kanały komunikacyjne, technologie, oczekiwania ludzi.
Dziękuję! Świetne wskazówki. Przygotowuję się właśnie do zaplanowania najbliższego roku w którym czeka mnie międzynarodowa przeprowadzka i z pewnością przemyślę Twój punkt widzenia na planowanie celów i poczucie sensu ich realizowania. Pozdrawiam!
Bardzo dobry post, dużo ciekawych porad jak zawsze, uwielbiam tutaj wracać, zawsze dowiaduję się czegoś ciekawego :) Czekam na kolejne ciekawe wpisy:)
Tyle cennych wskazówek w jednym miejscu – cudownie, zaraz zabieram się za wypunktowanie własnych błędów i sprawdzenie na jakim etapie najczęściej wymiękam :)
Joasiu, inspirujesz.
Szczególnie dotyka mnie fragment dotyczący oddzielania pracy twórczej od pierdół w stylu odpisywanie na maile. Rzadko chcemy sobie zdać z tego sprawę. Podobnie jak z tego, że najczęściej nie realizujemy swoich celów, bo… boimy się, że się nie sprawdzimy, albo zawalimy coś… Zapisuję złotymi literami, że zrobione jest lepsze od idealnego :) Pozdrawiam!
Muszę się zainteresować tym Twoim kursem online, bo zapowiada się naprawdę świetnie! Twoje wpisy są mega motywujące i na pewno będę tutaj częściej zaglądać , bo na pewno warto, pozdrawiam :)
Świetne triki-porady. Niektóre z nich już znam i stosuję; sprawdza się u mnie dzielenie pracy na bloki i praca głęboka.
BTW musiałam sobie skopiować post do Worda i tak czytać, bo mrugające sekundy z zegara odmierzającego czas do sprzedaży kursu lekko dekoncentrują ;)
super
Trochę spóźniony komentarz, ale nie mogłam się powstrzymać z dobrą radą: sekretarzyk! Jest taki cudowny specyfik, którym możesz przetrzeć biurko, a ubytki w fornirze będą o wiele, wiele mniej widoczne. To olej lniany. Zwykły, tani olej lniany. Działa o wiele lepiej niż specjalne specyfiki do renowacji forniru. Niestety, pracowałam tylko z niemieckim olejem Leinölfirnis, ale myślę, że nasz pokost lniany będzie podobny. Wiem, że masz rodzinę w Niemczech (boże, czuję się jak stalker), więc może uda ci się sprowadzić. Naprawdę polecam: minimum wysiłku, maksimum efektu (to też moja zasada organizacji pracy, jakby co).
Haha dziękuję piękne! Mam nawet w domu chyba, więc spróbuję!
Bardzo dobre zasady :P Można powiedzieć, że na niektórych płaszczyznach praca w domu może być trudniejsza :)
Asiu, punkt o ty by nie porównywać sie z innymi jest wazny i trzeba sobie o tym caly czas przypominac. ludzie boja sie byc prawdziwi byc sobą robić to co czują. odnosząc się do rozpoczętej mojej przygody z blogiem ( bo temat jest na świeżo) muszę uważać by nie wpaść w sidła tego by robić pisać tak jak inni. każdy z nas jest wyjątkowy i ten co pisze i ten który czyta warto o tym pamietać. trzymaj za mnie kciuki ;) dzięki za tak wiele rad na Twoim blogu.
pozdrawiam Aśka
puchzesłów.
Super wpis!! przyjemnie się czyta