Joanna Glogaza

strona główna > artykuły

Co robicie po nic?

W zeszłym roku odkryłam improwizację. Albo inaczej – odkryłam ją jako strona czynna, bo jako strona bierna od dawna turlałam się ze śmiechu w warszawskim Klubie Komediowym.

Dla tych z Was, którzy nie wiedzą o co chodzi – impro to rodzaj sztuki teatralnej, która tworzy się spontanicznie, na oczach widzów. Nie ma wcześniej przygotowanych kwestii, nie ma scenariusza. Każda scena jest unikatowa i już nigdy więcej się nie powtórzy.

To brzmi jak przepis na najgorszy spektakl świata, ale jest dokładnie odwrotnie. Na scenie nie grają ludzie z ulicy, ale doświadczeni improwizatorzy po kursach, szkołach i warsztatach, którzy potrafią sprawić, że zazwyczaj ogląda się to doskonale, nawet jeśli scena dotyczy gotowania zupy grzybowej. Albo zwłaszcza wtedy – bo to te zwykłe, codzienne rzeczy, z którymi możemy się utożsamić, często okazują się najciekawsze.

Jeśli dalej nie wiecie o co chodzi, najlepiej po prostu pójść na jakiś spektakl. Na przykład w Klubie Komediowym albo w Resorcie. Bo improwizacja to jedna z tych sztuk, o których trudno jest mówić, najlepiej zobaczyć samemu. Nie raz miałam sytuację, w której płakałam na spektaklu ze śmiechu, a kiedy ktoś mnie zapytał jak było, nie byłam w stanie wytłumaczyć, co mnie właściwie aż tak rozbawiło

I tak siedziałam sobie w poniedziałek na drewnianym krzesełku w piwnicy Resortu, gdzie co tydzień odbywa się Dżem Szkoły Impro, czyli scena otwiera się dla świeżaczków i każdy może zagrać w mniej lub bardziej dziwnej scenie, rozejrzałam się dookoła (głównie po to, żeby zobaczyć ile osób się zorientowało, że rozlałam komuś postawione na podłodze piwo) i zobaczyłam twarze które widziałam tam tydzień temu, i jeszcze tydzień temu, i jeszcze jeden. I pomyślałam że to naprawdę niesamowite, że jest tyle osób, którym chce się tydzień w tydzień (albo i jeszcze częściej, bo w Resorcie codziennie coś się dzieje) przychodzić do niezbyt dużej piwnicy i brać udział w szeregu dziwacznych gier albo po prostu się temu przyglądać. I że ja też jestem tą osobą!

Nie mogę mówić za innych (poza tym tych innych jest dużo i mają na pewno różne historie i motywacje), ale ja robię to zupełnie po nic. Oczywiście daje mi to masę korzyści – super się bawię, poznaję nowych ludzi i spotykam tych, których już znam i lubię, nauczyłam się bardziej ufać swoim pomysłom, bardziej słuchać innych, bardziej być tu i teraz, no i ćwiczę mięsień spontanu. Jest szansa, że w końcu przestanę być królową ciętej riposty dwie godziny po czasie. Nie mam jednak żadnych celów do osiągnięcia, żadnych targetów do wyrobienia. Jak coś mi wyjdzie, to się cieszę, jak mi spektakularnie nie wyjdzie, to po prostu się z tego śmieję. I sama trochę nie mogę w to uwierzyć, bo zwykle jestem człowiekiem spinaczem, kompetetywność bardzo.

To przejawia się w każdej dziedzinie mojego życia, nawet tak niewinnej jak robienie na drutach. Nie wystarcza mi relaksujące dzierganie, muszę robić coraz bardziej skomplikowane wzory i denerwuję się, jak postępy nie przechodzą tak szybko, jakbym chciała. Przypominam, że mówimy tu o dzierganiu na drutach

Kiedy byłam młodsza, miałam też manię zamieniania wszystkiego w biznes. Nauczyłam się robić na drutach? Wow wow wow, mogę zostać szalikowym potentatem! Na szczęście parę lat temu odkryłam, jak bardzo cenne jest hobby, które jest niczym więcej, niż tylko hobby i staram się o tym pamiętać.

Myślę, że w dobie trackowania habitów w bullet journalach i ogólnego szaleństwa produktywności trochę zapominamy o tym, jak fajnie jest robić rzeczy… po nic, czyli po prostu dla przyjemności. I ile nam to, wbrew pozorom, daje. Może nie są to umiejętności, które wpiszemy do CV, ale to nie znaczy że nas nie rozwijają. No i przede wszystkim sprawiają, że fajniej nam się żyje, bo zdejmują z codzienności etykietkę projektu, w którym odnosi się albo sukces, albo porażkę.

Z robienia czegoś po nic często wynikają też niesamowite rzeczy. Może się okazać, że założyliśmy bloga, bo bardzo nie chciało nam się uczyć przed maturą, a parę lat później, kiedy kończymy studia, okazuje się że nie musimy właściwie szukać pracy. Ale równie dobrze efektem naszej aktywności może być masa ciepłych czapek i kilka nowych koleżanek po fachu.

Kiedy opowiadam komuś o swoich dziwnych zajawkach i słyszę “no fajnie fajnie, ale mnie by było szkoda czasu na takie głupoty”, to wiem, że nie zostaniemy najlepszymi kumplami. A potem przypominam sobie, jak bardzo doceniam swoją codzienność, w której mam tych głupotek całkiem sporo i jest mi z tym naprawdę super.

A Wy, co robicie po nic?

[sc name=”Banner”]

 

 

Dzięki za lekturę!

Jeśli nie chcesz przegapić moich nowych artykułów, odcinków podcastu czy książek, zostaw swój adres e-mail:

152 thoughts on “Co robicie po nic?”

  1. Kurde, po tym poście chce spróbować impro! Ja po nic gram w planszówki i RPG a poza tym po nic się maluję – w sensie uwielbiam testować i kupować produkty i kocham sam proces i doskonalenie się w tym, ale wole swoją twarz bez makijażu :D

  2. Po nic uczyłam się hiszpańskiego, bo po prostu mi się podobał.
    Teraz uczę się brushletteringu i ogólnie ładnego pisania. Nie żeby zostać kaligrafem i na tym zarabiać, ale własnie po to, bo lubię ładnie wypisać kopertę czy choćby wpis w pamiętniku :)
    Po nic też uczyłam się malować kwiatki akwarelami i cieszyłam jak dziecko z każdej ładnej piwonii czy listka :)

    Z impro też miałam romans jak mieszkałam w Krakowie. Jestem pewna, że w Londynie też jest, ale chyba bym jeszcze nie umiała być spontaniczna po angielsku :D

    1. Znam osobę, która ćwiczy improwizację w Londynie a nie jest nativem (club Hoopla przy Guys Hospital). Byłam na przedstawieniach, wcale nie przeszkadza!

    2. Ewo, czy mogłabyś powiedzieć w jaki sposób uczysz się ladnego pisania?
      Na bazie jakiejś książki czy internetu?
      Mogłabyś dac mi jakieś wskazówki?
      Pozdrawiam

      1. @Laura, na bazie internetu:
        Od brushletteringu moim guru jest thehappyevercrafter.com . Becca ma darmowe wyzwanie #showmemydrills w którym wzięłam udział, a potem powolutku kupowałam jej kursy co do kolejnych literek. Ale tak naprawdę internet jest pełen tutoriali i kursów z wiedzą za darmo. Wystarczy kupić brushpen (ja lubię ćwiczyć fudenosuke hard) i papier np. Z kalki kreślarskiej takiej z przezroczystymi kartkami, bo są gładziutkie i ładnie się po nich sunie. I główna zasada jest taka, że jak linia idzie „do góry” to piszemy lekko, a jak w dół to się dociska i to daje różnyce w grubości linii. Reszta to praktyka kształtów i wyrabianie ręki.

        A takiego codziennego pisania tzw. Printem uczę się od sierysuje.pl i jej arkuszów z PDF, które udostępnia w ramach zapisu na newsletter :)

        Powodzenia!

  3. Co robię 'po nic’?
    Po pierwsze, tak jak Ty, robię na drutach. I też stawiam sobie poprzeczkę coraz wyżej, na youtubie oglądam różne ściegi, wynajduję skomplikowane wzory i obdarzam takimi podarkami DIY bliskich. Jest tego plus, nie trzeba się martwić o prezenty :D
    Po drugie, oglądam seriale. Bo cóż do mojego życia może wnieść oglądanie 'Przyjaciół’ (po raz pierwszy w życiu!), 'Master of sex’ czy 'Riverdale’? Z drugiej strony, zagłębiając się w drugi sezon 'The Crown’ czy rozpoczynając przygodę z 'Wikingami’, poznaję trochę historii (której nigdy nie lubiłam), więc nie jest to kompletna strata czasu.
    Pewnie, gdybym się zastanowiła, przykładów znalazłoby się jeszcze więcej :)

  4. Też bym chętnie spróbowała impro!
    Ja po nic chodzę po slacku, tańczę i układam wierszyki (no dobra, przy tym ostatnim miałam ochotę przekuć to w biznes, ale odpuściłam póki co) i gram w planszówki i lubię się uczyć takich nieprzydatnych rzeczy;)… Mój mąż uwielbia sobie znajdować takie „hobby po nic”, wspina się, malował koszulki, robił wycinanki (ale takie hardcore), ostatnia pasja to origami.
    A poza tym fajny post, pisałam kiedyś podobny:) : http://odpoczywalnia.blogspot.com/2016/06/co-lubisz-robic-w-zyciu.html

  5. Chodzę na zajęcia z tańca (modern dance i improwizacja). To znaczy, zapisałam się „po nic” bo wiedziałam że przecież nie zostanę tancerką zawodową, ale ostatecznie dało mi to bardzo dużo: radość, przepływ i relaks.

  6. Dziękuję za ten wpis…chociaż smutno mi przez niego bo kiedyś tak wiele rzeczy robiłam po nic a dziś kiedy mam rodzinę i prowadzę firmę trochę zaczęłam traktować siebie jak maszynę, która nawet ćwiczy na macie tylko po to by zwiększyć produktywność….dziękuję

  7. Ja siedzę w biżu… piłuję, szlifuję, lutuję i wychodzi mi jak na pracy technice w 4 klasie podstawówki. Piękne kolczyki w stylu D&G okazały się uroda zbliżone do kleju w sztyfcie. Wtedy rzucam w kat, kopnę, opluję i przysięgam, że rzucam to w cholerę… tylko po to, żeby wieczorem po cichu wygrzebać z kata, pociać i przerobić na (kolejna) broszkę. Lubim kreatywność.

  8. Ja po nic nauczyłam się tańczyć polskie tańce ludowe. Po prostu bardzo mi się spodobały jak kiedyś przypadkiem natrafiłam na nie na youtube, więc trafiwszy na studia spróbowałam dostać się do zespołu. I dostałam się! Jednak po roku okazało się, że nie sprawia mi to właściwie przyjemności, bo ten zespół był bardzo profesjonalny, dla doświadczonych tancerzy i chodziłam coraz bardziej sfrustrowana. Zrezygnowałam po półtora roku, za kolejne pół dostałam się do kolejnego – i to był strzał w dziesiątkę. Zespół wyłącznie dla przyjemności i bez parcia na szkło. I jeszcze jestem bardzo dumna, że zdecydowałam się zrezygnować z prestiżowego zespołu, chociaż wtedy mogło to dla mnie oznaczać koniec tańców ludowych w ogóle. A to by był wielki dramat, bo są one moją największą pasją.

  9. Ja po nic robię np. różnego typu „zeszyty z inspiracjami”. Nie brzmi to najlepiej, ale polega to np. na tym, że mam założony zeszyt, w którym wyklejam interesujące stroje i stylizacje, jakie wycinam z gazet. Ostatnio postanowiłam pozbyć się makulatury i wyrzucić stare gazety o byciu fit, do których nigdy nie zajrzę. Ale stwierdziłam, że najpierw wytnę z nich wszelkie zestawy ćwiczeń i ciekawe przepisy i tym samym przybyły mi dwa nowe zeszyty – jeden z inspiracjami treningowymi, drugi – z kulinarnymi.

    A obecnie, ponieważ moim Wielkim Postanowieniem Na Nowy Rok jest oswojenie roślin domowych i rozpoczęcie ich hodowania, a nie zabijania, zakładam właśnie zeszyt pt. Domowy atlas roślin. Chcę w nim umieścić wszystkie obserwacje o każdej jednej roślinie z mojego mieszkania, tak, aby mieć wszystko w jednym miejscu.

    I to wszystko robię dla czystej przyjemności. Totalnie mnie to relaksuje, lubię zabawy artykułami papierniczymi, więc przy okazji mam szansę się wyżyć. Ale jednocześnie wiem, że przez to zbieranie inspiracji nie będę ani stylistką ani mistrzynią fitness ani nawet nie schudnę – bo ja wcale nie chcę się w tym wszystkim jakoś mega celowo rozwijać, chcę tylko czerpać z tego radość :)

  10. Ja uczę się perskiego „po nic”. Nie jest mi potrzebny ani do pracy, ani w żadnych innych, ambitnych celach. Po prostu byłam kiedyś na wakacjach w Iranie i zakochałam się w perskiej kulturze i brzmieniu języka. Idę sobie z tą moją nauką powoli, na relaksie, ale w miarę konsekwentnie. Mam cudowną nauczycielkę, z którą spotykam się raz w tygodniu. Głównie rozmawiamy, nie mamy planów by zrealizować tyle a tyle w danym czasie, nie mamy też żadnych testów i egzaminów. Czasem czytamy perskie bajki dla dzieci, czasem tłumaczymy piosenki. Nie ma presji, jest tylko zajawka :)

    1. Aniu!
      Czy jesteś może z Warszawy i możesz mi dać na miar na swoją nauczycielkę? Od jakiegoś czasu też chcę zacząć uczyć się Perskiego i fajnie byłoby mieć kogoś do pomocy z polecenia:)
      Dzięki!

      1. Tak, jestem z Warszawy. Moja nauczycielka też mieszka w Warszawie, jest native speakerką z Teheranu (jej mąż jest Polakiem). Zna też angielski i uczy się polskiego, więc z komunikacją nie ma problemu. A przede wszystkim to świetna dziewczyna z super podejściem do ucznia, więc mogę te lekcje szczerze polecić. Co prawda nie wiem, jak teraz wygląda jej grafik, ale mogę Was skontaktować, napisz do mnie maila – aniapytka@wp.pl (nie chcę publicznie tutaj podawać jej bezpośrednich namiarów żeby nie robić ze strony Asi platformy e-korepetycje ;) )

  11. Asiu, jak zobaczyłam zajawkę tego posta na facebooku, od razu pomyślałam o impro :) Pisałam do Ciebie jakiś czas temu w prywatnej wiadomości na Instagramie i m.in. dzięki Twojej zachęcie, odważyłam się uczestniczyć już w dwóch sobotnich warsztatach impro i BYŁO EKSTRA :) Obecnie poważnie myślę nad zerówką, chociaż łapię się na myśli, czy nie robię tego odruchowo jako profesjonalizację własnych zainteresowań (zamiast wpadać od czasu na warsztaty, podejmuję zobowiązanie na kilka tygodni i kto wie co dalej). Po co to jednak robię? Po nico :) Profesjonalnie zajmuję się czymś zupełnie innym, nie planuję również zakładania grupy impro i występowania na „prawdziwej” scenie. Na razie dodaje mi to trochę stresu, ale równocześnie – mnóstwa pozytywnych emocji i kiełkującego przekonania, że może jednak potrafię być chociaż trochę spontaniczna, kreatywna i – jak słusznie wskazałaś – ufać we własne pomysły. Do zobaczenia kiedyś w Resorcie! :) A w międzyczasie chodzę na spektakle jako widz i to też daje dużo frajdy (koniecznie Klancyk! i warto obczaić też Musical Improwizowany).

    1. Ooo, ale ekstra! Polecam zerówkę bardzo, mnie się podobała dużo bardziej niż sobotnie warsztaty, zupełnie inne doświadczenie. Musical jest przewspaniały, strasznie żałuję że nie umiem śpiewać:)

  12. Asiu, przez przypadek też byłam w tej piwnicy w poniedziałek wieczorem i widziałam Cię. :) Widać, że dobrze się bawisz. Pozdrawiam Ciebie i resztę Chmurek :)

  13. Odkryłam to jakoś dwa tygodnie temu. Miałam straszną presję życiową. Dwójka dzieci, za chwilę przechodzę na wychowawczy i Przestaję dostawać z firmy pieniądze – muszę coś wymyślić, żeby zarabiać. Szycie, szydełko, poduszki, druty – własna strona, muszę mieć pieczątkę, ale czuję, że każdą z tych rzeczy kocham robić, o ile robię coś unikatowego i dla siebie, dla radości tworzenia. Gdy tylko drugi raz próbuje zrobić to samo, to płaczę, czuję się zmuszona i realnie cierpię. Tak było przez rok. A teraz powiedziałam sobie stop. Może to już koniec. Może jestem matką dwójki dzieci, żoną, gospodynią. Koniec. I nic więcej w moim życiu się nie pojawi, może nie będę już pracować zawodowo, nigdy nie będę miała własnego biznesu i poczułam taką ulgę! Mogę szyć dla siebie, mogę robić koc na szydełku dla robienia koca. Od tygodnia nie biorę już tabletek na depresję i nie biczuję się za lenistwo i oglądanie seriali. To jest mój czas, mam ten komfort, że mąż zarabia na całą naszą rodzinę i czas z tego się cieszyć, a nie płakać, że ja jestem bezrobotna. Czas dać sobie luz. Czas dać sobie czas. Oddech. I radość z tego, że dziecko śpi, zamiast marnować ten czas na szybkie rozkładanie maszyny do szycia na pół godziny. W końcu odetchnęłam od samej siebie. I spróbuję na nowo się z sobą zaprzyjaźnić mimo wcześniejszej relacji sadystyczno-masichistycznej.

    1. O rany, mogłabym się pod tym podpisać, gdyby nie fakt, że nie dobrnęłam do etapu samoakceptacji?. I ciągle tworzę wizje, że mąż ginie i zostaję sama z dziećmi?

    2. Julia, dobrze Cię rozumiem, miałam podobnie. I jeszcze się biczowałam, że zamiast cieszyć się, że mam taką komfortową sytuację i mogę trenować „slow life” to czuję ciągłe wyrzuty sumienia, że nie robię czegoś produktywnego. A jednocześnie nie potrafiłam cieszyć się byciem mamą i gospodynią na cały etat, znajdować przyjemności w gotowaniu czy utrzymywaniu porządku. Tylko się frustrowałam, że chociaż nie robię „nic więcej” to nie mam idealnego domu. Teraz pracuję na część etatu i chociaż jestem w ciągłym pędzie to paradoksalnie czuję się lepiej, bo nie wywieram na siebie takiej presji:).

    3. Jak się ma dwójkę dzieci i ogarnia dom, to z pewnością nie jest się „bezrobotną”. Nie ma czegoś takiego jak „siedzenie” w domu. W domu i przy dzieciach jest masa pracy. I jest to praca 24h na dobę. Robisz bardzo ważną rzecz, czas, który poświęcasz dzieciom jest bezcenny.
      A teraz krótka anegdota a propos „siedzenia w domu”. Znajoma mi kiedyś opowiadała, że u niej w pracy była dziewczyna w ciąży, która miała już jedno dziecko. Wiele osób ją pytało, dlaczego nie pójdzie w końcu na zwolnienie i „odpocznie” w domu. Na to ona odpowiedziała: „właśnie dlatego chodzę do pracy – żeby odpocząć”:-D

      1. To samo chciałam napisać – bycie na wychowawczym to nie bycie bezrobotną. Tą piękna praca nad wychowywaniem i kształtowaniem swoich dzieci :)

  14. Ja ucze sie malowac! I tez mialam podobnie jak Ty. Kiedy udalo mi sie kilka obrazow, znajomi tracili oddech od ochow i achow, stwierdzilam, ze musze koniecznie nauczyc sie tego porzadnie, zaczac od podstaw rysunku i w niedalekiej przyszlosci bede mogla sprzedawac printy i oryginalne obrazy w internecie. Moze nawet rzuce prace! Przez miesiac uczylam sie podstaw, szkicowalam walce, kule i szesciokaty, studiowalam anatomie i… stracilam cala frajde z tworzenia. Czulam sie przymuszona, zeby codziennie cos narysowac, chociaz szybki szkic. A potem przypomnialam sobie, ze zaczelam malowac, bo sprawialo mi to przyjemnosc i pozwalalo na relaks. Teraz juz sie mniej frustruje jak mi nie wychodzi i maluje to na co akurat mam ochote!

  15. Od września znów chodzę do szkoły, przede mną jeszcze 2 semestry. Uczę się tapicerstwa. Właśnie skończyłam mój pierwszy mebel wykonany od podstaw. Jest nieidealny ale i tak jestem z niego dumna. Robię to po nic, ale kto wie? Może kiedyś porzucę moją korpokarierę na rzecz przywracania świetności sofom w stylu biedermeier:)

    1. Super, a gdzie ta szkoła? Kocham odnawiać meble i mam na koncie min odrestaurowany fotel. Chętnie poduczylabym się od profesjonalistow.

      1. W szkole drzewnej w Garbatce- Letnisko, 100 km od Warszawy. To pierwszy rok tapicerstwa, więc jest dość chropowato, ale dajemy radę :) Na świetnym poziomie jest stolarstwo, które właśnie kończy mój mąż. Zjazdy są średnio 2 razy w miesiącu, śpimy w szkole na polówkach, jest śmiesznie :) A najlepsze, że szkoła jest za darmo!

        1. ja w podobny sposób skończyłam szkołę introligatorską, polecam :) Warto szukać na stronach CKU i inne tego typu rzeczy – u nas głównie były takie zawody w stylu elektronika/ślusarstwo/mechanika itp, ale właśnie mi trafiła się taka perełka jak introligatorstwo. No i jestem :)

        2. To podobnie do mnie. Ja uczę się pszczelarstwa. Chodzę na kurs z mężem i tatą. Cieszę się ze mogę tak fajnie spedzac z nimi czas.

    2. Joanna a powiesz z jakiego miasta jestes, a jesli z Krk to podalabys namiary na szkole? :) czy jestes zadowolna z kursu? :))

  16. Ja z rzeczy po nic wybrałam dziennik podróżniczy. Potrafię spędzić nad nim wiele godzin, zapominając o calym świecie i chyba właśnie za to go tak lubię. Chociaż raz… przyniósł mi korzyść, a w ogóle tego nie zakładałam. Na rozmowie o pracę trzeba było wygłosić prezentację o swoich celach i trudnościach jakie się pokonuje, by te cele osiągnąć. Jednym z moich celów były podróże. Dziennik zrobił furorę, a ja pracę dostałam, więc może w jakimś stopniu i dzięki takiej rzeczy po nic:))

      1. Nie w tym rzecz, aby być językowym purystą, ale przesada w drugą stronę także nie jest wskazana. “Trackowanie habitów w bullet journalach” faktycznie brzmi koszmarnie. Myślę, że jednak warto tego typu potworków na blogu unikać, choćby przez szacunek dla czytelników – przecież piszesz dla nich, więc niech mają szanse zrozumieć, o co chodzi. Ktoś, kto nie zna angielskiego, takiej szansy nie ma.

          1. Może nie trafiać, choćby dlatego, że mnóstwo osób na codzień posługuje się takiem językiem, więc czytając słowo pisane czasem trudno dociec, czy autor użył danego wyrażenia właśnie w charakterze zabiegu stylistycznego, czy pisał całkiem poważnie. Użycie cudzysłowu załatwiłoby sprawę, jednoznacznie wskazując, że chodzi o małe przymrużenie oka.
            Ale post fajny i w obecnej rzeczywistości wielu z nas – potrzebny. Czekam jeszcze na hatifnaty, stęskniłam się za tymi ludkami!

          2. Asiu,
            rozumiem intencję, ale tego rodzaju zwroty są trochę, jak stara nazwa Twojego bloga.
            Myślę, że dużo lepiej czyta się teksty bez tego rodzaju „ozdobników” ;-)

      2. xD właśnie dzięki Wam zrozumiałam niezrozumiałe, czyli że “Trackowanie habitów w bullet journalach” to nie jest trackowanie (podżąnie za) habitami (takich jak noszą zakonnice) w żurnalach (gazetach/magazynach), buhaha

    1. Mnie trackowanie habitów w bullet…czymśtam nie przeszkadza w niczym, odebrałam je jako lekką ironię. Sama splatam z języka (ów) różne niekonwencjonalne zawijasy. Uważam, że warto się tej cechy uczyć, a nie nabzdyczać, że coś nie jest napisane tak, jak my byśmy napisali.

  17. Pstra Matrona

    Ojej jakoś mi się zrobiło smutno. Chyba nie mam nic takiego, no może poza chodowaniem kwiatków ale co to za zajęcie, po prostu czasem je podlewam. Moja praca obejmuje mnóstwo aktywności, które ludzie robią dla przyjemności i w sumie to nawet na imprezie w klubie pracuję. Efekt jest taki że teraz kiedy mam dużo spokojniejszy okres w życiu i mam o wiele mniej pracy czuje się po prostu strasznie i w ogóle nie wiem co zrobić. Głównie gotuję i sprzątam. Na szczęście w piątek lecę w podróż, bo chyba bym oszalała.

  18. Mam dokładnie tak samo. Jak mówię komuś, że czytam kryminały czy jakąś powieśc po prostu dla przyjemności (nie dla wiedzy, pracy, studiów…) i słyszę, że jemu by było na to szkoda czasu, to wiem naprawdę, że no nie będziemy przyjaciółmi:)

  19. Patchworki szyłam po nic, ręcznie w dodatku. Ogromne. Kiedy zakańczałam jakiś etap rozwoju albo „niedorozwoju”, to moje wełny, kaszmiry, jedwabie, bawełny, lny (wszystko musiało być natural) cięłam i przyszywałam na stare prześcieradła i i tak powstawały moje „dzieła”. Mam patchwork Łódzki, Dolnośląski, Krakowski, Nostalgiczny etc. Jeden z nich powstawał 18 lat! To patchwork zatytułowany „Piotrunia”. Zaczął się od przyszycia białej czapeczki, pierwszej czapeczki mojego a syna (jak wynosiłam go ze szpitala po porodzie) Po jego każdych urodzinach coś dodawałam – coś z jego zużytych, ale ulubionych ubrań i tak powstał życiorys syna w patchworku. Piotr ma już 25 lat. Już bardzo dawno nie szyłam – mam teraz inne „po nic”. Uwielbiam pisać piórem i atramentem, chociaż jestem uzależniona od laptopa, ale „ważne” rzeczy piszę piórem w zeszytach obłożonych też materiałem (i jeszcze je troszkę perfumuję, żeby był „osobisty” totalnie” żeby był osobisty totalnie! Może jeszcze z jeden uszyję – z materiałów w prążki (to mój ulubiony deseń). Zatytułuję go „Hamburg” (to jedyne miasto, w którym dobrze się czuję – jestem wsiok z natury). Może dla Emilii? Mojej wnuczki? Fajny post!

    1. Twoje patchworki i to jak je opisujesz skojarzyło mi się z pracą Małgorzaty Dmitruk, którą kiedyś widziałam na wystawie w Zachęcie. Był to krąg ze swetrów członków jej rodziny, wyhaftowanych i „przerobionych” przez nią na różne sposoby. Piękne! Zrobiło to na mnie duże wrażenie. Podobają mi się Twoje „po nic” :)

  20. Ja po nic rysuję po papierowych kubkach na kawę :) Szukałam jakiegoś sposobu na to by w dni kiedy mam okropny nastrój i wstaję „lewą” nogą jakoś ten dzień uratować W takie dni idąc rano do pracy kawa pita z takiego kubka niesamowicie poprawia mi humor :)
    Jako, że kubki są jednorazowe zapisuję sobie ich zdjęcia na Instagramie: https://www.instagram.com/kubekdnia/

  21. Bardzo mi się podoba, że coraz więcej się mówi o sztuce mądrego odpuszczania i zdjęcia z siebie presji bezwzględnej produktywności i robienia dosłownie każdej rzeczy „po coś”. Zmarnowałam mnóstwo czasu na terrorze niemarnowania ani minuty, poganianiu się i narzucaniu sobie wystrzelonych w kosmos celów nawet w rzeczach, które miałam robić dla przyjemności.

    Ja zupełnie „po nic” gotuję – wiadomo, jeść trzeba i robienia obiadu nie traktuję jako tej fajnej formy relaksu i spędzenia czasu sama ze sobą :) Ale jak mam ochotę, to w weekend potrafię zaszyć się na kilka godzin w kuchni z nowym, ciekawym przepisem i ubrudzić się po łokcie ;). Bardzo mnie to relaksuje i sprawia wielką frajdę. Przymierzam się też do nauki szydełkowania (już kiedyś się spróbowałam, ale zaraz rzuciłam, bo nie widziałam postępów tak szybko jakbym tego chciała – no właśnie…:/) lub jakiegoś kursu tańca.

  22. Jak zwykle w punkt! Tym bardziej teraz, kiedy w szale Nowego Roku większa część społeczeństwa zajmuje się doskonaleniem życia i planowaniem każdej minuty. Bardzo miło poczytać o kimś kto płynie pod prąd i nie boi się przyznać do tzw. marnowanie czasu na czynności z pozoru nieistotne. Jestem bardzo ciekawa stron internetowych na które wchodzisz codziennie lub bardzo często.

  23. Dużo różnych działań mnie relaksuje. Tworzę bloga, szyję, robię na drutach, fotografuję, chodzę po górach. To miłe i daje satysfakcję kiedy ktoś napisze że zrobiłam fajne zdjęcia użyte w poście albo artykuł jest ciekawy. Kiedyś poszłam na powtórny kurs angielskiego i prowadzący zadawał pytanie każdej z osób „ po co się uczysz, do czego jest ci to potrzebę” i jako jedyni z mężem stwierdziliśmy że w zasadzie nie mamy takiego przymusu, chcemy się uczyć dla samej satysfakcji, a wiecie jakIe miny miały osoby, które musiały uczestniczyć w zajęciach bo ich z firmy oddelegowali. Z wszystkich tych działań nic nie mam oprócz satysfakcji, ale czy to mało ? No może spotkam się z pochwałą znajomych.
    Lubię robić coś dla siebie, podróżować i maszerować po górach. Kiedy idzie się pod górę i myśli po co mi to było, a na szczycie uczucie zadowolenia i zachwytu widokiem. To rekompensuje cały trud.
    Takim najlepszym podsumowaniem będzie odpowiedz na pytanie „po co to robisz?” – „bo lubię „

  24. To prawda, robienie rzeczy po nic jest szalenie ważne. Kiedyś musimy mieć czas na zresetowanie się i na niemyślenie o celach i o tym, co ewentualnie może nam dana czynność przynieść. Niestety chyba dorastaliśmy w czasach, kiedy coraz modniejsze stawało się wieczne dążenie samo w sobie, a robienie czegoś o tak dla przyjemności było traktowane jako wydzimisię. Mój chłopak opowiedział mi kiedyś, jak jako nastolatek grał w piłkę na podwórku i jego tata złośliwie go zapytał, czy kiedykolwiek będzie z tego kopania piłki miał pieniądze, bo jak nie to jest inna robota do zrobienia. Ta historia mnie nie dotyczy, ale nie zapomnę tego nigdy, bo pokazuje jak piętnowany jest sam „fun” i jak niektórzy kompletnie niw potrafią na chwilę wyluzować. Dlaczego wszystko musi mieć jakiś większy cel, dlaczego na chwilę nie możemy zamknąć naszej ambicji w szafie i robić cokolwiek właśnie po nic?

    1. Faktycznie, ja zawsze też miałam wyrzuty sumienia, że moi znajomi robią miliony wolontariatów i praktyk, a mnie się nigdy nie chciało tak zasuwać i wypełniać sobie grafiku po brzegi. Uwaga taty chłopaka – kurczę, faktycznie niefajnie i myślę że bardzo wiele osób ma takie podejście.

  25. Bardzo fajny tekst. Od jakiegoś czasu też staram się wyluzować po dwóch latach studiów dziennych z niemowlakiem na głowie… W tym roku w ramach mojej „terapii” zapisałam się na kurs pisania ikon. Jestem bardzo podekscytowana myślą, że nauczę się czegoś ciekawego, podziubdziam sobie pędzelkiem, a przy okazji może powstanie coś fajnego :) Poza tym nic odkrywczego – seriale, masa książek, kilka słówek w obcym języku, i duuuużo gotowania. Improwizacja w kuchni to dla mnie relaks, a domownicy na tym korzystają :) Pozdrowienia dla Ciebie i Chrupka :)

  26. Kocham ten temat i akurat w nim mam duże ambicje ;) Nawet nie tylko lubię robić coś po nic, ale lubię iść o krok dalej i po prostu być „po nic”, co większość określiłaby jako marnowanie czasu. Na przykład jadąc pociągiem, zamiast słuchać podcastów, czytać itp, odstawić wszystko na trochę i zawiesić się na patrzeniu przez okno.. uwielbiam to. A z robienia rzeczy po nic, to na przykład zgłębiam jakiś temat, który mnie wciągnął, przeczytam x książek i y artykułów, wygrzebię jakieś stare „zakurzone źródła”, tylko dlatego, że cholernie mnie to ciekawi, idę za impulsem, wciągam się bez opamiętania ;) I podróże, włóczęgę też tak naprawdę odbywam po nic, często nie mam żadnych planów co do zabytków, knajp etc, a tak jak piszesz, pozytywnych efektów ubocznych jest mnóstwo. Z rowerem też tak było, zaczęłam jeździć wyłącznie dla przyjemności, a nie sportu etc a skończyło się tak, że pojechałam do Grecji :) I robienie zdjęć – często wiem, że nigdzie ich nie użyję albo nikomu nie pokażę, a i tak ciągnie mnie, żeby uchwycić kadr. Jak się teraz zastanawiam, to wychodzi mnóstwo takich drobnych rzeczy, teraz na przykład wkręciłam się w kolory i bawi mnie samo znajdywanie nieoczywistych odcieni, kombinacji, cieszenie oczu. Ach, robienie rzeczy po nic jest najlepsze! :)

    1. Ja w drodze do pracy jestem „po nic”;). Nie słucham muzyki, nie czytam książek, nie bawię się smartfonem. Po prostu sobie jadę, patrzę przez okno, patrzę na ludzi i tyle. Chociaż czasami przynosi to wymierne korzyści, bo patrząc przez okno widzę plakat jakiejś fajnej wystawy w muzeum. Mój chłopak nigdy takich rzeczy nie zauważa, bo czyta bardzo ważne newsy albo gra w kulki :D.

    2. pstra matrona

      Oh! Jednak jest rzecz, którą robię po nic! Też robię nic po nic. Nie tylko w podróży, czasem siedzę na kanapie i robię nic po nic, patrzę sobie na ścianę.

  27. Bardzo ważny wpis, szczególnie w czasach, gdy wszystko robi się po coś. Gdy wciąż słyszymy/czytamy, że ideał to przekuć pasję (hobby) w pracę. Co wtedy nam zostanie? Sama niemal wpadłam w tę pułapkę. Robiłam zdjęcia. Pasjami. Nieskromnie powiem, że dobrze mi to szło. I wtedy pojawiła się myśl, by na tym zarabiać. Jaki efekt? Przestało mi to dawać satysfakcję. Coś co było „po nic” stało się „po pieniądze” i straciło urok.

    1. Miałam tak samo. Zarabianie na tym obrzydziło mi tą czynność. Przez kilka lat moje aparaty zalegały w torbie na dnie szafy. Teraz czasami sięgam po aparat, ale zarabiać już na tym nigdy nie chce.

  28. Ja „po nic” założyłam niedawno bloga, na którym piszę o sprawach związanych z stylem życia retro, do zainteresowania którym doszłam przez szukanie ciuchów lepszej jakości:) Fajne to, bo mobilizuje mnie do robienia rzeczy, które sprawiają mi przyjemność – doszukania informacji o klasycznych krojach (i materiałach) szlafroków, o tym, gdzie w Warszawie pójść na klasycznego drinka old-fashioned, zrobienia sobie śniadania do łóżka, zrobienia czegoś na drutach, dokończenia haftu, obejrzenia filmu, na który w normalnych okolicznościach przyrody nie znalazłabym czasu… naprawdę przyjemny sposób na zrównoważenie rzeczywistości:)

  29. Po nic składam origami , chodzę na bodybalance i robię zdjęcia moich dań i tylko tyle o dziwo bo jak pomyślę o innym hobby czy rzeczach które robię na codzień to dla każdej z nich znajdę praktyczne zastosowanie – chyba jestem przesiąknięta praktycznością ;)

  30. A ja mam w swoim habit trackerze miejsce na rzeczy, które robię po nic. Dokładniej mam pozycję „Kreatywne” raz na tydzień i zaznaczam sobie tam, czy udało mi się poćwiczyć kaligrafię, coś narysowałam, zrobiłam kartki świąteczne, czy cokolwiek robiłam własnymi rękami. Nie jest to po to, żeby coś z tego mieć, tylko bardziej dla mnie zapis tego, że ja, uważająca się za beztalencie i mająca maślane łapy do działania z papierem, jestem w stanie czerpać bardzo dużo przyjemności z takich manualnych prac. I nie jestem dla siebie bardzo krytyczna przy zaznaczaniu tej rubryki, wystarczy mi, że zarysuję na wykładzie całą kartkę rysuneczkami zamiast notować. Więc da się połączyć habit tracker i „bezsensowne” czynności :)

  31. Czytam książki. Pasjami, kilogramami, absolutnie po nic. To nic oryginalnego, poziom komentarzy wskazuje na to, że większość Czytelniczek Twojego bloga sporo czyta. Bynajmniej nigdy nie miałam parcia na wyróżnienie się z tłumu, więc popularność mojego hobby mi nie przeszkadza. Oczywiście, można powiedzieć, że czytanie dużo daje, zalety tegoż miele się w mediach od lat. Cieszę sie z tego, że od zawsze sprawiało mi to przyjemność i nie zastanawiałam się, czy od tego tomiszcza Manna naprawdę będę mądrzejsza. Po prostu dawalam nam szansę, jak nowym spodniom- będzie nam razem po drodze czy odlożę na półkę na wieczne później?
    Szkoda, że czytanie tak mocno popsuło mi wzrok, ale trzeba było iść spać kiedy mama gasiła światło… A nie czytać pod kołdrą świecąc starym telefonem z zielonym jeszcze ekranem.
    I ja, tak samo jak Ty, Asiu, również nieraz słysząc, że ktoś woli „żyć a nie tylko czytać o życiu innych” myślałam, że się nie zakolegujemy ;)

  32. Przez kilka miesięcy prowadziłam tumblr, na którym cytaty z przeczytanych książek łączyłam z obrazami. Miałam pretekst, żeby podszkolić się trochę z wiedzy o malarstwie (a przynajmniej 'opatrzyć’). Przestałam wrzucać nowe posty – nie pamiętam dlaczego. Może czas wrócić? Tworzenie absurdalnych połączeń słowno-wizualnych dawało mi sporo radości!

  33. A ja się zastanawiam czy istnieje różnica między rozrywką/przyjemnościami a hobby? Bo jak ktoś mnie pyta czy mam jakieś hobby to trudno mi odpowiedzieć, bo kojarzy mi się to z czymś nietypowym, za to dla przyjemności dużo czytam i oglądam seriale/filmy oraz podróżuję. Odkąd mam dzieci z podróżami jest trochę trudniej, ale dzięki temu jestem bardziej kreatywna i sprawia mi większą przyjemność jak pojadę chociażby do Bydgoszczy:). Lubię się też uczyć języków, obecnie rosyjskiego, chociaż w tyle głowy mam jednak myśl, że może się to kiedyś przyda.

    A w ogóle dla osób z Warszawy polecam Uniwersytet Otwarty UW. Mają dużo zajęć, często bardzo nietypowych. Zawsze mam ochotę zapisać się na coś kompletnie dla mnie nie przydatnego np. na wykłady o designie, ale koniec końców wybieram jednak coś chociaż trochę praktycznego jak języki.

  34. Czasy „trackowania habitów w bullet journalach” to czasy, do których nie bardzo przystaję. I bardzo podoba mi się Twój post :).
    Hobby, które pozostaje hobby, jest bardzo ważne. Tak samo jest w przypadku hobby, które przeradza się w coś większego – a Ty nie miałeś pojęcia, w najśmielszych wyobrażeniach nie wizualizowałeś sobie, że tak się to potoczy.
    U mnie tak było ze śpiewaniem (spontaniczny raz przerodził się w kilka lat, w nieodłączną i ważną część mojego życia). I jest z wieloma innymi rzeczami, które zaczynają się od tak. Wystarczy się temu poddać. Trzeba mieć coś swojego, coś, co daje radość – nawet jeśli daje ją kilka innych rzeczy :).
    Pozdrawiam Cię ciepło!

  35. Uczę się włoskiego i czeskiego. Pierwszy dlatego, że pięknie brzmi. zawsze też lubiłam włoskie piosenki i chciałam wiedzieć o czym są. Marzy mi się też, że spędzę tam kiedyś wakacje i będę mogła zrobić np zamówienie w restauracji po włosku :) Drugi dlatego, że często jeżdżę na wakacje do Czech, a lubię rozumieć chociaż trochę języka, jak gdzieś jestem za granicą. Ale ogólnie nie są to jakieś poważne powody, więc ludzie się często dziwią, po co ja marnuje na to czas. A ja po prostu lubię się uczyć obcych języków. Druga rzecz, którą robię „po nic” to taniec towarzyski. Nie mam do tego zupełnie talentu i nie mam zamiaru nic osiągnąć, ale sprawia mi przyjemność samo tańczenie i ta radość, jak opanujemy z mężem nowy krok :)

    1. A zapomniałam dodać, że mam zamiar iść na warszaty z ceramiki. Nigdy nie byłam, a lubię prace manualne i chcę zobaczyć, czy mi się to spodoba.

  36. Ja po nic hoduję trzy konie. Po kilku wypadkach już na nich nie jeżdżę, nie wynajmuję ich też do jazdy obcym ludziom. Żyją więc sobie w błogiej końskiej nieświadomości bez żadnych obowiązków, nawet nie wiedząc jak mają dobrze. Straty? Niewielkie. Muszę je oczywiście utrzymać, łącznie z opłaceniem weterynarza w razie problemów zdrowotnych, no i w zasadzie nie mogę ruszyć się z domu na dłużej niż kilka godzin (chyba że sama, ale z mężem już nie, bo końmi nie miałby kto się zająć). Zyski? Ogromne. Po pierwsze, konie zmuszają człowieka do ruchu, nawet jeśli się na nich nie jeździ – no bo trzeba posprzątać stajnię, przynieść siana i tak dalej. Po drugie – pięknie prezentują się za płotem i samo patrzenie na nie to wielka przyjemność. Po trzecie, to niesamowite, jak z każdym kolejnym rokiem rozwija się między nami wzajemne zrozumienie i możliwości porozumienia, najczęściej oczywiście bez słów. Po czwarte, są takimi słodziakami (na przykład kiedy chuchają człowiekowi w twarz zapachem ziół albo gdy zimą o szóstej rano przytępionym muminkowym wzrokiem pytają z wyrzutem „co dziś tak wcześnie z tym śniadaniem? Jeszcze śpimy!”), że chociaż mam mnóstwo „poważnych” obowiązków zawodowych, obecność tych koni w moim życiu jest bardzo „po coś”.

  37. Asiu, w punkt, zawsze miło mi coś u Ciebie przeczytać i doceniam to, że jesteś sobą a nie modnym, internetowym tworem-rzadko spotykane i ujmujące.
    Osobiście po ”nic” tańczę na rurze, czyli uprawiam pole dance.
    Mistrzem świata nie będę, schudnąć nie potrzebuję, gracji chyba już nie zyskam(chociaż może w tym względzie się zaskoczę), może siły mi przybędzie i kręgosłup będzie milszy i da żyć, ale moment kiedy zawisam sobie na rurze, a później się okręcam i zakręcam i daję nogę nad głowę i na to rękę jest dla mnie niesamowicie przyjemny i sama jestem z siebie dumna. Dodatkowo nie wie o tym, że ćwiczę nikt, po prostu raz w tygodniu wychodzę na ”zajęcia” i się tym nie afiszuję, a nabyte siniaki starannie ukrywam:)

  38. Jesienią po nic zbieram kasztany, zimą męczę wszystkich dokoła planszówkami (nawet tymi, których sama nie rozumiem), wiosną zbieram na plaży ciekawe kamyki, a latem czasami wszystko robię po nic, bo to najlepszy na to czas. :) Oprócz tego regularnie testuję perfumy, zamawiam sobie próbki, robię notatki i zastanawiam się do kogo ten zapach mógłby pasować. Zdarza się, że wykorzystuję te notatki u siebie na blogu, jednak najczęściej – jest to po nic.

  39. Ale fajnie, że o tym napisałaś! Mam wrażenie, że sporo osób coraz częściej wpada w sidła „produktywności”. Kurde, sama wpadam! Wszystko co robię musi mieć jakiś sens, cel, być po coś. Uczę się odpuszczania w tym zakresie.

    Kiedyś chodziłam „po nic” na zajęcia tańca ludowego i sprawiało mi to wielką frajdę, może czas do tego wrócić. Chociaż taniec w mojej obecnej sytuacji, po złamaniu kręgosłupa, chyba musi trochę poczekać :P.

    Właściwie mogłabym zaliczyć do robienia „po nic” podróże, ale z drugiej strony tyle się podczas nich uczę i doświadczam, że ciężko to nazwać nicem. Ale może właśnie oto chodzi w robieniu tego typu rzeczy, żeby uczyć się i przeżywać zupełnie przypadkiem, dodatkowo?

  40. Ależ te wszystkie rzeczy, o których piszecie, Asi nie wyłączając, wcale nie są „po nic”! :-)
    Przytoczę tylko kilka wypowiedzi:
    „[…]super się bawię, poznaję nowych ludzi i spotykam tych, których już znam i lubię, nauczyłam się bardziej ufać swoim pomysłom, bardziej słuchać innych, bardziej być tu i teraz, no i ćwiczę mięsień spontanu.”
    „Kocham ten proces i doskonalenie się w nim […]”
    „[…] dało mi to bardzo dużo: radość, przepływ i relaks.”
    „I to wszystko robię dla czystej przyjemności. Totalnie mnie to relaksuje […]”

    Moim zdaniem pisanie, że te wszystkie cudowne czynności są „po nic” – tylko dlatego, że nie ma z nich materialnego zysku (czyt. pieniędzy) – jest umniejszaniem ich wartości.
    A przecież to właśnie one dodają kolorów naszemu życiu i bardzo wiele o nas mówią. Sprawiają nam niesamowitą frajdę, powodują ekscytację, relaksują, uczą, szlifują naszą osobowość. Można by długo jeszcze wymieniać.
    One są bardzo potrzebne i zawsze są „po coś”, nawet jeśli nie uświadamiamy sobie do końca, po co :-)

  41. Właśnie się zainspirowałam do robienia kolejnej rzeczy „po nic”.
    Lata temu i przez wiele wiele lat kolekcjonowałam minerały i kamienie szlachetne (właściwie „po nic”). Potem zostawiłam je w domu rodzinnym, bo nigdzie nie było miejsca. Teraz remontuję dla siebie niewielkie mieszkanie i cały czas myślałam, że tej mojej kolekcji zabrać nie mogę (a już na pewno nie mogę rozwijać), bo przecież to się do niczego nie przyda i nie ma miejsca, no bez sensu po prostu. Tak dla siebie, jak to? No i się zbuntowałam, po Twoim Asiu tekście i Waszych komentarzach. Właśnie, że znajdę sposób, by je gdzieś przechowywać w gablotkach i będę je sobie oglądać dla przyjemności i wspominać. Może nawet znów się wybiorę na jakieś targi?
    Wrócę też do pisania, nawet jeśli nigdy przenigdy tego nikomu nie pokażę, nawet jeśli talentu nie mam za grosz i mimo, że (uwaga, bo to od lat moja główna blokada) jest tyle osób, które piszą wyśmienicie więc po co robić to średnio. Koniec z marnowaniem inspiracji tylko dlatego, że jest wiele bardziej produktywnych rzeczy do robienia (nie piszę ironicznie, serio tak myślę).

    Może zacznę też robić coaching ludziom, którzy działają na rzecz zwierząt lub innych potrzebujących (za darmo). Miałam taki plan, ale odkładałam na jakieś tam później, bo nie pracuję teraz jako coach.

    Mam też taką refleksję, że kiedy na długie lata przestałam robić cokolwiek tylko dla siebie i „po nic”, to zaczęłam mieć jakieś mało realistyczne oczekiwania względem sensu życia. Pojawiły się we mnie przekonania, że np. praca zawodowa ma mi dać tego sensu więcej niż sporo, a do tego oferować przyjemność i zabezpieczenie finansowe. Tak się często jednak nie da, na pewno nie cały czas. Popadłam w pracoholizm licząc na to, że moje życie zacznie się kiedyś, w jakimś trwającym ze 100 lat przedziale między 30 a 40 rokiem życia. Pierwsze, co mnie z takiego myślenia wybiło to pewna mała psia starsza dama, z którą mam szczęście od kilku lat dzielić życie. Nie tylko wypadałam przez nią z bezrozumnego pracoholizmu i nauczyłam się cenić mój czas (od tego czasu praca zawodowa ma mi dostarczyć albo waluty, którą mogę wymienić na zabezpieczenie nam bytu i leczenie mojej schorowanej psiej przyjaciółki albo innego rodzaju satysfakcji, inaczej won, wolę posiedzieć z psem), ale też w końcu zaczęłam (początkowo niechcący) wracać do takiego sposobu odczuwania siebie, w którym jestem czymś więcej niż sumą zadań, które mam do wykonania.

    Podobnie zatam jak Mroa, też myślę, że to, co „po nic”, nawet jeśli rzeczywiście „bez powodu” często ostatecznie okazuje się być bardzo „po coś”.

  42. Ja przede wszystkim chodzę na zajęcia z tańca, od kilku lat, po nic, bo żadnych korzyści (oprócz lepszego samopoczucia) nie zyskuję. W tym roku szkolnym zapisałam się również na zajęcia dodatkowe z j. niemieckiego, mimo że mam w szkole i daję sobie świetnie radę – po prostu ciekawość i chęć wiedzy była większa. No i od tego roku zaczęłam naukę gry na gitarze, też po nic, po prostu chciałam spróbować swoich sił, a że mam możliwość, jest blisko no i tanio – zapisałam się! :)

  43. Świetny wpis! Jakbym widziała siebie <3 więc oczywiście siedzę i rozkminiam, co ja robię po nic….;) Ostatecznie wyszło na to, że jakiś czas temu zaczęłam bawić się w robienie zabawek z papieru dla dzieci – okazało się że daje mi to mega frajdę :D a potem z tego wyszedł fun page. Od jakiegoś czasu przymierzam się też do stworzenia bloga – na razie jest grupa na fejsbuku, a samo to już dało wielkie zadowolenie :)

  44. Zupełnie po nic przez trzy lata niezwiązanych z językami obcymi studiów jednocześnie chodziłam do szkoły językowej na niemiecki :) Z jednej strony jasne, znajomość języków zawsze się opłaca, mam też trochę w rodziny w Niemczech i super frajdę sprawia mi wprawianie ich w osłupienie „der-die-dasami” wydobywającymi się z mojej paszczęki :) Ale ja po prostu zawsze kochałam naukę języków obcych i sprawiało mi to wiele radości. Szkoda, że teraz w Gdyni nie ma nigdzie grupy na poszukiwanym przeze mnie poziomie :<

    Zupełnie po nic słucham obecnie wykładów z historii na youtubowym kanale "A Plus". Moja dotychczasowa edukacja nie nauczyła mnie historii ani odrobinę i jakoś bez tego żyję, ale… kurczę, jak fajnie jest podczas gotowania puścić sobie czasem rzucającego suchary młodziana opowiadającego w ciekawy sposób o tym, co kiedyś tak śmiertelnie mnie nudziło! Nie zyskuję na tym tak wiele jak można by się spodziewać, bo wszelkie daty wylatują mi z głowy momentalnie, a jako wzrokowiec słabo wiążę konkretne wydarzenia z poszczególnymi władcami, ale nabieram pomalutku takiego ogólnego "obycia" i straszliwie mnie to cieszy :) Następny przystanek: przeczytać jakąś książkę o historii Polski! W planach jest Norman Davies, ale może czytelniczki polecą mi coś lepszego? :)

    1. Fajny pomysł z czytaniem o historii Polski, zwłaszcza zważywszy na to, co się ostatnio dzieje na linii historia-polityka. Norman Davies to dobre nazwisko na początek, po pierwsze, bo fajnie pisze, po drugie, bo pisze dla ludzi, którzy teoretycznie historii Polski wcale nie znają, no i ma dystans. Z anglojęzycznych historyków fajny jest też Timothy Snyder, ale to bardziej do historii XX wieku i w szerszym kontekście (nie tylko Polska, ale ogólnie ta część Europy). Natomiast ostatnio przez przypadek natknęłam się na autobiografię Jacka Kuronia „Wiara i wina”, sama pewnie bym po to nie sięgnęła tak z pierwszego wyboru, a tu się okazuje, że to naprawdę świetna historia Polski powojennej (na moim blogu znajdziesz krótką recenzję). Kuronia polecam, tym bardziej, że pisze bardzo przystępnie.

  45. Ja po nic jeżdże konno. Raz w tygodniu, godzinkę lub pół, więc olimpiady z tego nie będzie ;) ale jest dużo satysfakcji jak uda mi się cokolwiek, chocćby zagalopowanie lub przelamanie strachu przed podniesieniem tylnej końskiej nogi i wyczyszczeniem kopyta;)

  46. Jeśli chodzi o improwizację, to dawno dawno temu oglądałam serial „Spadkobiercy”. Był świetny. Chyba nadal trwa, ale z braku czasu zupełnie o nim zapomniałam. Muszę wrócić i zobaczyć co słychać u mojej ulubionej Dorin Owens :-)

  47. Ja też robię na drutach po nic. Chcę sobie po prostu szalik zrobić. A robienie czegoś po nic też jest ważne. Np, dobrze jest gdy dziecko może się ponudzić bo wówczas wyzwala w sobie pokłady kreatywności.
    Na początku tego roku wpadłam w jakiś wir planowania wszystkiego. Założyłam sobie, że każda aktywność w ciągu dnia będzie mnie prowadzić do jakiegoś celu. Ale opamiętałam się w końcu.
    I nie planuję już na siłę, tylko cieszę się tym co mam tu i teraz i nie chce nigdzie pędzić.
    Wiem, że szczęście to dla mnie uśmiech synka, który sprawia, że mimo zmęczenia, unoszę się nad ziemią. Albo przytulenie się do męża. Szczęście to dla mnie pogaduchy przy mleczno-miodowych kawach wypitych z moją siostrą, której wrażliwe spojrzenie na świat oświeca mój mały rozum jak latarnia morska drogę statkom…

  48. Po nic pojechałam na pół roku do Ameryki Południowej, wzięłam udział w warsztatach gry na congach (nigdy wcześniej nie brałam na żadnym instrumencie), byłam na kursie ceramiki. Po nic uczyłam się niemieckiego, a teraz rozwijam swój angielski. Uczę się rozpoznawać głosy ptaków, jeżdżę na wycieczki ornitologiczne, słucham audycji o historii sztuki w radiowej dwójce. Bardzo często robię rzeczy bo tak i uwielbiam to. Wychodzą z tego zaskakujące rezultaty. Spędziłam najlepsze 6 miesięcy życia w Ameryce Południowej. Jeden z najfajniejszych wyjazdów wakacyjnych upłynął na bębnieniu, a języki to zawsze wielka frajda i umożliwiają ciekawe spotkania z ludźmi w podróży.

  49. dziekuje za uswiadomienie/przypomnienie, ze nie wszystkie rzeczy ktore robimy w zyciu musza nam dawac korzysci materialne i ze to nie zbrodnia robic cos tylko dlatego ze sie to lubi. dawno o tym zapomnialam. dzieki ;)

    1. ja chyba jestem bardzo do tylu, ale tez nie wiedzialam co to oznacza :-P

      i musze przyznac ze jestem w szoku ze kazdy komentarz to jakas fajna osoba z ciekawymi zainteresowaniami. Ja nie mam dzieci, ale wychodze z domu codziennie o 7, a wracam o 18 albi i pozniej, i szczerze mowiac nie mam wtedy juz ani na nic sily ani ochoty.. Spokoj, kanapa, ewentualnie serial badz ksiazka i tyle. Czy tylko ja tak mam ? :-)

  50. Hej :)

    Uwielbiam tego bloga. Twoje wpisy i podejście do życia sprowadzają mnie na ziemię, tym bardziej, że w mojej pracy można bardzo łątwo odfrunąć w pogoni za karierą i tym wszystkim. Bardzo proszę, pisz częściej! Za każdym razem jak widzę nowy wpis to przebieram nogami bo nie mogę się doczekać żeby go przeczytać.

    Ja dla przyjemności robię kilka rzeczy, których za żadne skarby świata nie chciałabym zmieniać. Lubię robić na drutach. Pamiętam, że jak byłam mała to moja Mama zimowymi wieczorami bardzo dużo robiła na drutach, szydełkowała i wyszywała. Wtedy i całkiem niedawno jeszcze było to zupełnie niemodne. Mnie tego nauczyła moja Mama i od dawna relaksuję się właśnie w ten sposób. Szczególnie dużo frajdy sprawia mi to zimą.

    Drugą rzeczą są książki, które masowo pochłaniam. Kocham czytać przed snem ale też w ciągu dnia, jak mam chwilę. Odrywam się od rzeczywistości i zapominam o bożym świecie.

    I mam też swoje roślinki. Od pewnego czasu zakochałam się w roślinach. Chodzę głównie do Plantarium na mokotowie i tam kupuję coraz to nowe cudeńka oraz przepiękne donice. Niby mała rzecz a cieszy. Chociaż ostatnio usłyszałam od znajomej: „nie szkoda Ci tyle pieniędzy na kwiaty?” No jakoś mi nie szkda :D

    Pozdrawiam Cię serdecznie oraz wszystkie Czytelniczki bloga

  51. Po przeczytaniu tego posta musiałam przemyśleć to „robienie… po nic” Myślę że nawet dla przyjemności to jednak coś, coś ważnego, coś dzięki czemu czujemy się lepiej, stawiamy sobie jakieś cele. W obecnym pędzie życia nawet przyjemność staje się celem. Może to zbyt duże uproszczenie ale myślę, że wiadomo o co chodzi?
    Dla przyjemności uwielbiam chodzić do teatru na spektakle komediowe, to czas gdzie wyłączam się z codziennej rzeczywistości i zajmuje umysł zupełnie czymś innym. Podobnie mam z dobrymi filmami, ale nie takimi trudnymi tylko właśnie komediami, lub sf czyli abstrakcja na całego.
    Asiu, bardzo fajny wpis, daje do myślenia, pozdrawiam

  52. Ten wpis spadł mi dzisiaj jak z nieba! Kiedy jestem właśnie na skraju szukania odpowiedzi na „i po co ja to robię?”. Po co kleję kwiatki z papieru, po co właściwie rysuję i w ogóle to po co miałabym pójść pobiegać… Czasem warto przestać się zastanawiać a po prostu robić. Pozdrawiam

  53. „Po nic” zaczęłam uczyć się włoskiego kilka lat temu- teraz szykuję się na wymianę we włoskiej kancelarii w Turynie.
    „Po nic” zaczęłam pisać bloga, dziś dostaję maile z podziękowaniami od osób, które zwiedziły Neapol z moim blogiem.
    „Po nic” czytam książki, jedną za drugą.
    Życie jest fajne właśnie dlatego, że to „nic” jest jego częścią.

  54. O, nie wiedziałam, że można Cię spotkać w Resorcie Komedii, moi znajomi tam dzielnie improwizują ze swoim teatrem! :)

    Ja w sumie wiele rzeczy robię po nic, od oglądania seriali poprzez czytanie literatury nie najwyższych lotów (zeszłej jesieni zaczytywałam się w kryminałach Mroza bez wyrzutów sumienia!), ale chyba najbardziej odjazdową rzeczą „po nic” jest chodzenie regularnie na karaoke. Czasem ze znajomymi, czasem też sama – zawsze chciałam śpiewać, ale trochę za bardzo szkoda mi sąsiadów, żeby dawać im koncerty, więc idę się podrzeć do mikrofonu tam, gdzie jest do tego miejsce. Idzie mi coraz lepiej, choć są momenty gorsze ;) ale rozluźnia mnie to ogromnie i daje sporo radości.

  55. Hej, może to kiepskie miejsce żeby wrzucić link, ale w przypływie chęci obejrzenia jakiegoś fajnego dokumentu, znalazłam ten, poświęcony przyszłości biznesu modowego: https://m.youtube.com/watch?v=XCsGLWrfE4Y
    Wiem, ze temat był Ci swego czasu bliski, a może wciąż jest, wiec postanowiłam Ci go przesłać. A może to ja przegapiłam któraś z Twoich propozycji i już dawno go widziałaś :-) Jeśli nie, to życzę Ci miłego oglądania. Chętnie przeczytalabym Twój komentarz, pozdrawiam, Ola

  56. Po nic, dwa lata temu zapisałam się na fortepian, nie mam talentu ale rozkminianie nutek mnie relaksuje. I po nic albo dla relaksu oglądam polski stand up i czasami najlepsze wystąpienia z różnych talent show. Po nic tworzę bazgroły.
    Kiedyś po nic robiłam biżuterię.
    Też jestem z domu gdzie wszystko miało być dla zarabiania.

  57. po nic zaczęłam montować filmy, ale juz dałam się wkręcić w spiralę 'nie wystaczy mi byle jak, muszę robić to zajebiście’ i właśnie się denerwuję niedoróbkami i sięgam po kolejnego tutoriala ;)

  58. A ja szydełkuję po nic. Na święta mogę dać w prezencie szydełkowe gwiazdki. Dodatkowo od kilku lat uczę się jidysz i hebrajskiego. Pewnie nigdy nie osiągnę w nich płynności ale uczę się, bo chcę a nie dlatego, że są mi potrzebne w karierze. Zdawanie egzaminów mam już szczęśliwie za sobą. W wolnych chwilach piszę też książkę.

  59. Świetny wpis, potrzebowałam takiego otrząśnięcia! Ostatnio łapałam się na tym, że gdy nie miałam nic do zrobienia „produktywnego” łapały mnie straszne wyrzuty sumienia, że nie potrafię odpoczywać. I jak tak dłużej o tym pomyślałam to ja po nic przeglądam Pinterest i wypełniam tablice (moja ulubiona to wizualizacja mojego wymarzonego, przytulnego mieszkania) i po nic układam playlisty na Spotify. Do niektórych z nich nawet nie zaglądam, ale lubię szukać piosenek o podobnym do siebie klimacie :) Pozdrawiam!

  60. Od niedawna uczę się gry na ukulele :D Nigdy na niczym nie grałam (no może poza instrumentami na lekcjach muzyki w podstawówce) i gdy nadszedł rok, gdy stuknie mi 30-tka (już w sierpniu!) naszła mnie ta wizja :) I jest to dosłownie „po nic”. Bliscy, którzy są bardzo praktycznymi ludźmi wprost pytają się mnie, po co mi to i dokładnie tak odpowiadam: „Po nic. Bo lubię.”

  61. żałuje, że kiedy mieszkałam jeszcze w Warszawie nie wybrałam się do Klubu Komediowego :( muszę to nadrobić przy najbliższej okazji!

  62. Dziękuję za ten wpis! Jakoś tak w porę go przeczytałam. Przeczytałam też wiele komentarzy i nagle zrobiło mi się tak lekko na duchu, jakby ktoś zabrał ze mnie przymus bycia produktywną w każdej chwili.
    Ja „po nic” swego czasu układałam sobie samej różne fryzury. Głównie wariowałam z warkoczami każdego rodzaju, na każdy możliwy sposób. Mam długie do pasa włosy więc mam pole do popisu. Chociaż takie zupełnie po nic to nie jest, bo żadna uroczystość mi nie straszna, a pieniądze zaoszczędzone na fryzjerze. Co prawda, przestałam to robić na co dzień – paradoksalnie – ze względu na zachwyty wokół. W którymś momencie poczułam presję oraz zaczęłam konkurować sama ze sobą, gdy osoby w otoczeniu zaczęły porównywać jedną fryzurę do drugiej. W dodatku coraz częściej proszono mnie o układanie im fryzur, pchano w stronę fryzjerstwa, a to jest zupełnie nie to, czego chciałam. Zawsze było to dla mnie tylko hobby. No i się zniechęciłam.
    Obecnie czytam książki, oglądam filmy, seriale, tworzę album mieszanką metod, piszę pamiętnik, piszę książkę, tworzę ozdoby metodą quilling (choć z tym znowu jest podobna historia. Mam przerwę po tym jak zaczęto mnie zachęcać, abym na tym zarabiała), tworzę wkład do organizera dla siebie i dla bliskich (również przez nacisk „załóż biznes!” zaczynam czuć zniechęcenie).
    Ogólnie moim problemem nie jest brak zajęcia, jak widać :p (bo ciągle znajduję coś fascynującego w świecie i mam milion hobby), ale moment, gdy wkradają się myśli – moje czy otoczenia – żeby zacząć na tym zarabiać. Wtedy przychodzi presja, a radość znika. Dlatego teraz częściej wybieram hobby, którego rezultatów nikt nie widzi.
    No i do tego kwestia wyrzutów sumienia. Poczucie, że trzeba być cały czas produktywnym…
    Dziękuję jeszcze raz za ten wpis, bo czuję się nagle na tyle wolna, że nie muszę udawać sama przed sobą, że jestem produktywna szukając przydatnych informacji w internetach i zamiast tego mogę sobie teraz poczytać książkę, o czym myślę już od dwóch godzin. :)
    Pozdrawiam :)

  63. Ja po nic piekę chleby. Wybieram sobie trudniejsze, wymagające czasu formuły i grzebię w tym cieście, formuję, składam, dopieszczam. Cały proces jest dla mnie trochę filozoficzny, jest też w tym coś z myślenia magicznego. Te nerwy, czy tym razem wyjdzie, godziny oczekiwania, sprawdzania. Na pewno uczę się cierpliwości, pokory i tego, żeby tak łatwo nie odpuszczać i się nie poddawać. Mój zakwas wyhodowany przeze mnie od początku do końca traktuję niemal jak członka rodziny i czuję z nim więź, jakkolwiek dziwnie to zabrzmi. Polecam każdemu :)

  64. Co robię po nic? Uczę się haftować krzyżykiem:) w okresie szkolnym moja zmora, a teraz prawdziwa przyjemność :)

  65. Świetny tekst. Zwrócenie uwagi na to, że rzeczy po nic są ważne bo są to rzeczy które robimy z tzw. motywacji wewnętrznej. I wbrew nazwie nie są wcale po nic tylko nas uskrzydlają, dają energię, wytchnienie i power do tych wszystkich rzeczy po coś.

Zostaw komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.