W weekend opowiadałam komuś o mojej podróży do Peru i przypomniało mi się, że wciąż zostało mi kilka jej etapów do zrelacjonowania. Nie miałam czasu zrobić tego od razu, a im więcej dni mijało, tym trudniej było mi się zebrać. Zdecydowanie jestem zwolenniczką spisywania wrażeń na gorąco, nic nie zastąpi takiej świeżej relacji, wspominałam o tym zresztą w poście o pisaniu. No i zwyczajnie dużo łatwiej pisze się o tym, co teraz dzieje się w naszym życiu, niż odgrzewa stare kotlety. Weekendowa rozmowa zawiodła mnie jednak do oglądania zdjęć, stwierdziłam że miejsce jest zbyt piękne, żeby nie wylądować na blogu, nie lubię też mieć niezamkniętych spraw i postów-widm, usiadłam więc do przygotowania posta z Huacachiny, oazy na pustyni.
EDIT: Wbrew moim obawom, pisało się bardzo przyjemnie, taka nieplanowana okazja do wspomnień pozwoliła mi przenieść się z powrotem do atmosfery tamtej podróży, dalej utrzymuję jednak, że najciekawsze są relacje pisane na świeżo.
Żeby wprowadzić Was w akcję, dodam szybko na początku, że do Huacachiny trafiliśmy prosto z Cusco, wcześniej byliśmy w lesie deszczowym, przemieszczaliśmy się do Macchu Picchu i podziwialiśmy je z góry. Żeby oszczędzić sobie męczącej podróży w dzień i przy okazji zaoszczędzić na noclegu, ruszyliśmy z Cusco wieczorem, by rano znaleźć się w sąsiadującym z oazą miasteczku Ica. Autobusy w Peru są naprawdę na pełnym wypasie, jest w nich prąd, wygodne, rozkładane siedzenia i mnóstwo jedzenia w cenie biletu.
Zatrzymaliśmy się w starym hotelu w kolonialnym stylu, który w latach swojej świetności pewnie był wyjątkowo elegancki. Nie wiem, co sprawiło, że zatrzymał się w czasie, ale zyskał przez to niesamowity klimat. Pływanie w opustoszałym basenie, z papugami nad głową i starym, nieczynnym barem tuż obok było z jednej strony wyjątkowym doświadczeniem, z drugiej idealnie nadawało się na początek jakiegoś horroru.
Po szybkiej kąpieli ruszyliśmy obejrzeć serce oazy, małe naturalne jeziorko, które wygląda pięknie, ale pachnie nieco gorzej – przez nierozsądne gospodarowanie wodą jego poziom mocno się obniżył.
Po wstępnym rekonesansie wybraliśmy się do jednej z wielu firm, które oferują odwiedzającym oazę sandboarding, czyli zjeżdżanie z wydm na specjalnych deskach, przypominających snowboard. Sama droga na miejsce też jest sporą atrakcją – na wydmy wjeżdża się samochodzikami jak z gry komputerowej, zwanymi dune buggies. Jeżdżą naprawdę szybko, ostro zakręcają i na co bardziej stromych wydmach żołądek podchodził mi do gardła.
Samo jeżdżenie okazało się dużo trudniejsze niż po śniegu! Deska nie dość że nie ma krawędzi, więc łatwo odjeżdża spod nóg, to jeszcze w najmniej odpowiednich momentach zasypuje się piaskiem, sprawiając że stojąca na niej osoba ląduje nosem w wydmie. I mnie, i mojemu bratu udało się zrobić kilka skrętów, ale zdecydowanie lepiej szło nam jeżdżenie w opcji dla mięczaków, czy leżąc na desce na brzuchu.
Po kilkudziesięciu minutach jazdy, która wbrew pozorom była mocno wyczerpująca, z piaskiem w każdym możliwym miejscu, zatrzymaliśmy się na chwilę na wydmach, żeby podziwiać pustynny zachód słońca.
Po powrocie do hotelu i bezskutecznych próbach zmycia z siebie piasku, szybko poszliśmy spać, bo na następny dzień zaplanowaliśmy wczesny start. Przed opuszczeniem oazy chcieliśmy koniecznie zobaczyć wschód słońca z którejś z wysokich wydm, a to wymagało pobudki o bardzo wczesnej godzinie – nie pamiętam już dokładnie, o której, ale podejrzewam okolice 5, bo musieliśmy zostawić sobie zapas na wdrapanie się na wydmę.
Dokładnie pamiętam, że po pierwszym budziku pomyślałam, że może nie warto wstawać, skoro widzieliśmy już zachód, potwornie nie chciało mi się wychodzić z łóżka, tym bardziej, że noce na pustyni są zimne. Kilkanaście minut później bohatersko odrzuciłam kołdrę i powlokłam się do łazienki – gdybym dała wygrać swojemu wewnętrznemu leniowi, straciłabym jeden z najpiękniejszych poranków, jakie miałam okazję przeżyć.
Zostawiliśmy więc śpiącą oazę za sobą i zaczęliśmy się wspinać na największą wydmę, mijając po drodze mniejsze bajorko.
Wlokę się na górę, jeszcze w świetle księżyca, tradycyjnie solidny kawałek za Michałem.
Jak tylko dotarłam na szczyt wydmy, wiedziałam że było warto. Podnosiła się mgła, pobliska osady zaczynały się budzić, wydając mnóstwo dziwnych dźwięków, ale nie było widać ani jednego człowieka. Czułam się jak na Tatooine.
Tak jak pisałam, zwlekanie się z łóżek trochę nam zajęło, musieliśmy się więc mocno spieszyć i na upatrzone stanowisko dotarliśmy w ostatnim momencie – nie czekaliśmy nawet pięciu minut.
Wschodzące słońce i zalewające pustynię światło było niesamowite, naprawdę zapierało dech w piersiach.
Po zachwytach została nam jeszcze jedna bardzo przyjemna czynność, zbieganie po stromym zboczu wydmy bezpośrednio do oazy, dużo krótszą drogą, niż ta, którą się wspinaliśmy. Przy okazji można łatwo zauważyć, dlaczego fotografowie tak sobie upodobali wschody i zachody słońca. Zbiegałam jakieś pół godziny później, a światło ma już zupełnie inny charakter.
Po przejrzeniu tych wszystkich zdjęć doszłam do wniosku, że już najwyższy czas na kolejną daleką podróż i zaraz zaczynam coś poważnie planować. Nie lubię podróżować seryjnie, marny ze mnie backpacker, i to nie tylko dlatego, że nie przepadam za hostelami, ale i staram się nie być w drodze zbyć długo. Prawie tak samo jak sam wyjazd cenię sobie powrót do codzienności, czas na uporządkowanie bieżących spraw i przetrawienie wrażeń z wyjazdu. Minęło już jednak zdecydowanie za dużo czasu od moich ostatnich prawdziwych wakacji i choć mam zaplanowanych kilka niedużych wyjazdów na jesień, natychmiast biorę się za organizowanie kolejnej wyprawy. Nauczona doświadczeniem, na pewno nie będę zwlekać z relacją!
Nudzi Ci się w podróży? Mam idealne rozwiązanie!
[sc name=”Banner”]
40 thoughts on “Poranek jedyny w swoim rodzaju, czyli powrót do Peru”
Ale pięknie to wszystko wygląda na zdjęciach. Marzy mi się kiedyś podróż w tamte strony… :)
Wielkie wow, zdjęcia są przepiękne! Czytając ten post i oglądając zdjęcia czułam się jakbym była w Peru razem z Tobą :) Pozdrawiam!
to wszystko wygląda fenomenalnie! też mi się marzy taka podróż, ale z małym dzieckiem wybiorę się gdzieś w granicach Europy. Pozdrawiam serdecznie i udanej kolejnej wyprawy:)
Dla takich widoków warto było wstać rano. Mam nadzieję, że i ja kiedyś zobaczę coś równie pięknego.
Zjawiskowe :). Inna rzecz, że o wschodzie słońca trudno się nie zachwycać w zasadzie wszystkim. Oczywiście to zupełnie nie ta skala, ale sama przykładowo zakochałam się w zwykłym PRL-owskim blokowisku po serii obejrzanych wschodów. Inny świat :)
Zdjęcia zachwycają! Uwielbiam Twoje relacje z podróży. Możesz zdradzić jakie miejsca rozważasz jako kolejne cele?
Myślę nad Stanami, Kanadą, może Malezją albo okolicami – zobaczymy:)
Wspaniale zdjecia. Cudne swiatlo!!
Nic nie zastąpi porannych mgieł ustępujących słonecznym promieniom, dlatego siedzę w oknie mego domu rodzinnego (przeglądając blogi) od 6.05 :))
Wow:)
Warto było odłożyć tę relację na później. Nic nie straciła ze swej świeżości. Zdjęcia magiczne!
Piekne zdjecia, Huacachina to jedno z fajniejszych miejsc do zobaczenia w Peru…mam nadzieje ze masz jeszcze troche peruwianskich zdjec w zanadrzu :) a ja zapraszam na swoj blog a w nim posty z moich studiow w Peru :) pozdrawiam!
http://foodforthoughtdiaries.blogspot.fr/search/label/Peru
Super, chętnie poczytam, dzięki!
Bardzo ingerowałaś w zdjęcia w Photoshopie? Czy te kolory są takie naprawdę? Cudo.
Nie bardzo, kolory takie naprawdę:) Tylko zdjęcie zachodu robiliśmy przez okulary przeciwsłoneczne
Przepiekne zdjecia pustyni.
Inspirujesz. Zarażasz pasją do podróży. Po każdym Twoim wpisie układam w głowie kolejne wyprawy. Czasem te same. Luboń nie był daleko, więc ruszyliśmy z chłopakiem już kolejnego dnia. Złapała nas potężna burza, sekundę przed największym grzmotem schowaliśmy się w schronisku i śmiałam się, że teraz koniecznie muszę coś napisać w komentarzach pod Twoimi wpisami :)
Ooo, ale superowo:) A którym szlakiem wchodziliście?
jakie piękne zdjęcia! mam nadzieję, że i ja będę kiedyś miała okazję być w tym miejscu.. :)
Genialne zdjęcia! Pustynia wygląda oszałamiająco, mimo że nie przepadam za tym klimatem ;)
O rany cudowne widoki no i przygoda niezapomniana ! Kiedy Ty tam byłaś ? Zazdroszczę, podróże są piękne, dla nich między innymi warto żyć ! Moja znajoma planowała chłopakiem w tamte strony wyjechać, chłopak się rozmyślił a ona pojechała sama i byla tam kilka miesięcy :) Opowiadała troszkę , cudowne wspomnienia miała. Ja mam zaległy wpis z zdjęcia też co prawda nie z Peru tylko z Dolnośląskiego ale równie piękne zdjęcia. Pozdrawiam Cię :*
Z dwa lata temu, polecam bardzo:)
Genialne zdjęcia! Uwielbiam Twoje posty z podróży :) Inspirujesz, naprawdę.
Piszę jednak ten komentarz również w innym celu – poza chwaleniem. Zdradź proszę, gdzie nabyłaś spodenki?! Są świetne. Szukam takich, a wszędzie same przykrótkie szorty… Nie rozumiem, czemu wciska się kobietom tylko takie skąpe ubrania. Nie każdemu w takich dobrze ! :P
Pozdrawiam cieeepło! :)
Dziękuję! Spodenki mają naprawdę długą historię – kupiłam je w gimnazjum w Big Starze, później babcia skróciła mi je na szorty i noszę do dziś:) I miałam ostatnio ten sam problem za znalezieniem spódnicy mniej więcej przed kolano, znajdowałam same do połowy uda albo krótsze.
Piękne zdjęcia! Nie mogę się doczekać, aż w końcu uzbieram trochę kasy na własne podróże. Niby można tanio podróżować, ale nawet na to „tanio” trzeba mieć trochę odłożone :D
Napisałaś, że zostało jeszcze kilka etapów peruwiańskiej przygody do zrelacjonowania, a ja mam gorącą nadzieję, że relacja z tych pozostałych etapów nie zamknęła się w tym poście! :) Piękne zdjęcia.
Będzie jeszcze jeden:) Dziękuję!
Ja właśnie jestem na objazdówce po Rumunii i szczerze polecam ten kraj. Piękna przyroda, dużo różnorodności (Niemcy, Węgrzy i Rumuni), niezniszczona wojną architektura średniowieczna… I nie jest drogo. :)
Noo, Rumunia brzmi super!
Zdjęcia, w szczególności te ze wschodu słońca są wprost magiczne. Aż się rozmarzyłam…
Czytałam z zapartym tchem… Ależ Ci zazdroszczę tej podróży:)) Cudowne miejsce, przepiękne zdjęcia i Twoja relacja nadająca całości klimatu, aż się rozmarzyłam i gorączkowo kolejne wakacje zaczęłam planować;))) Pozdrawiam Cię słonecznie:)
http://my-homeonthehill.blogspot.com/2014/08/dzisiaj.html
Świetne widoki! Zazdroszczę :)
Zdjęcia zapierają dech w piersiach. Sceneria rzeczywiście jak z odległej galaktyki. Asiu, życzę Ci powodzenia w kolejnych podróżach i jeszcze piękniejszych wschodów słońca :) Ja oczywiście czekam na relację na Twoim blogu. Pozdrawiam :)
Marzy mi sie Peru juz od długiego czasu . Piękne zdjęcia .
jak tam pięknie !!!
Baaaaardzo klimatyczne zdjęcia. Co, jak co, ale mgła robi idealne tło do zdjęć :)
Piękne zdjęcia! Cieszę się, że jednak postanowiłaś się z nami podzielić dalszymi etapami tej podróży! :-)
Mi się podobała twoja wyprawa do Rejkjawiku i te zdjęcia tych lodowców:)) jak dobrze pamiętam:))
ha! pamiętałam ten post ze wschodem słońca z wydm, tylko nie wiem czy masz podpięty do taga „peru” bo musiałam go znaleźć przez google (jakby co, wejście ze „styledigger wydmy” to ja ;)). od Ciebie się dowiedziałam w ogóle o huacachinie i dzisiaj właśnie stąd przesyłam Ci pozdrowienia!
był buggy i sandboarding, nie wiem jak wtedy, ale teraz to opcja domyślnie 2 w 1; nie było tylko tak dobrego widoku o zachodzie słońca – światło było przytłumione przez chmury. ale mamy jeszcze jutro, żeby zobaczyć zachód i pojutrze, żeby zobaczyć wschód.
Pingback: Huacachina czyli z piachu powstałeś - niesmigielska.com | fotografia, podróże i niewybredne żarty