Po pierwsze, ostrzegam- post zawiera około miliona zdjęć. Wszystkie z Islandii. Brak też wymyślnych stylizacji- podczas pakowania miałam tylko dwa cele: a) żeby było mi ciepło i b) żeby było mi wygodnie. Na Islandii pogoda zmienia się co kilka minut (naprawdę!), ale jedno jest pewne- pada, przed chwilą skończyło padać albo zaraz zacznie. W takich warunkach postanowiłam porzucić płaszcze i botki na rzecz sprawdzonej kurtki, w której zimą jeżdżę na nartach i mniej sprawdzonych, za to cudownie wygodnych Reeboków.Po drugie, wyjaśniam- tytułowy skyr to tradycyjny islandzki ser, który wcale jak ser nie smakuje, dla mnie stoi raczej na pograniczu jogurtu, twarożku i serka homogenizowanego. Jest przepyszny, występuje we wszystkich możliwych możliwych smakach i codziennie stanowił podstawę naszego drugiego śniadania- postanowiłam więc uhonorować go umieszczeniem w tytule wyprawy.

Pozwolę sobie też hurtowo odpowiedzieć na wszystkie pytania z gatunku organizacyjnych- na Islandię lecieliśmy z Londynu, a wracaliśmy przez Oslo, w obie strony liniami Iceland Express. Spaliśmy w hotelach, które po szczytowym turystycznym sezonie są dość tanie i najłatwiej jest je znaleźć przez strony typu
booking.com.
| DZIEŃ PIERWSZY, SOBOTA, SKYR WANILIOWY|

Po nocnym przylocie z Londynu odbieramy wypożyczony samochód (bez niego po Islandii nie da się poruszać- nie ma tam linii kolejowych, autobusy podobno są, ale ja przez tydzień poza Reykjavikiem nie widziałam żadnego), a o poranku zaczynamy odkrywanie Islandii od półwyspu Reykjanes. Pierwszym przystankiem jest Keflavik, dość duże jak na Islandię miasto (dość duże jak na Islandię oznacza 9000 mieszkańców- na całej wyspie mieszka tyle osób, co w moim rodzinnym mieście, czyli około 300 tys.), w którym przez pięćdziesiąt lat istniała baza wojskowa NATO i stacjonowali w niej amerykańscy żołnierze. Wpływy z USA są tu bardzo widoczne, są na przykład amerykańskie sieciówki jak Subway czy Taco Bell. Jednak prawdziwym hitem jest sklep spożywczy- można zjeść w nim obiad, samodzielnie skomponowany ze świeżych składników, zaopatrzyć się w wełnę w każdym możliwym kolorze, kupić polskie Prince-Polo (zaraz obok lukrecji ulubione słodycze Islandczyków, Prince Polo na Islandii można znaleźć wszędzie, istnieje nawet
zespół o takiej nazwie- ostatnio mieli trasę koncertową po Polsce) albo podkowy dla konia. Nie dało się mnie stamtąd wyciągnąć, jednak mój entuzjazm nieco przygasł, kiedy odkryłam że 3/4 islandzkich słodyczy zawiera w sobie lukrecję- te okropne czarne zawijańce, które zawsze zostają na dnie paczki żelków, bo nikt ich nie chce zjeść.

Ruszamy dalej i zatrzymujemy się w małym porcie, by obejrzeć gigantyczne czarne mewy i zupełnie przypadkiem odkrywamy jaskinię trolla.

Nie dajemy się skusić błotnej kąpieli i mijając kilka miniaturowych kościołów, docieramy do latarni morskiej. Krajobraz robi się coraz bardziej księżycowy- nie chodzi nawet o to, że nie ma drzew (na Islandii drzewa prawie nie rosną- wspomnę o tym jeszcze później), ale że zamiast ziemi czy piasku są pokłady zaschniętej lawy wulkanicznej, porośniętej zielonym mchem (jedną z tradycyjnych islandzkich potraw jest owsianka z mchu- nie udało mi się jej spróbować, ale nie mogę powiedzieć żeby jakoś szczególnie tego żałowała).

Docieramy do słynnego Mid-point, miejsca w którym stykają się dwa kontynenty, europejski i amerykański. Brzmi to zdecydowanie bardziej spektakularnie niż wygląda, granica to po prostu niewielki rów, ale przynajmniej mogę powiedzieć sobie że trochę byłam w Ameryce, yeah! Postanawiamy uczcić to piknikiem, który był dość surrealistycznym doświadczeniem, biorąc pod uwagę okoliczności- kompletną pustkę, lodowaty wiatr i krążące nad nami mewy aka sępy islandzkie.

Półwysep Reykjanes to bardzo młode geologicznie miejsce, wszystko tutaj bulgocze, dymi i generalnie wygląda jakby miało za chwilę wybuchnąć. Zatrzymujemy się przy gorących źródłach i dopiero tam spotykamy pierwszych ludzi od czasu opuszczenia Keflaviku- autobus zagubionych niemieckich turystów.

Kiedy jesteśmy już całkiem przemoczeni od unoszącej się wszędzie pary, wracamy z powrotem nad morze i, ku naszemu zaskoczeniu, wreszcie wychodzi słońce. Ma doskonały timing, bo przed nami wyłaniają się dwa olbrzymie klify, jeden z nich wygląda dokładnie tak samo, jak Lwia Skała z Króla Lwa. W ogóle uważam, że gdyby ktoś chciał nakręcić Króla Lwa w wersji nieanimowanej, Islandia jest do tego idealnym miejscem (pomijając brak odpowiednich zwierząt).

Po zrobieniu trzech tysięcy zdjęć opuszczamy skały i po paru kilometrach zbaczamy z głównej drogi, by zobaczyć zabytkowy kościół. Okazuje się jednak, że drogowskaz był mocno nieaktualny, bo z kościoła została tablica informacyjna i kawałek białego płotu. Co więcej, ktoś przed nami też dał się nabrać.

Za to kawałek dalej odkrywamy kolejne pole bulgocących bajorek, a później dojeżdżamy do Blue Lagoon, według National Geographic “jedynego ścieku przemysłowego o światowej sławie”- laguna powstała jako efekt uboczny przy budowie elektrowni geotermalnej.

Tu prawdopodobnie mieszka Bjork:

Pojawiają się pierwsze owce! Odkąd usłyszałam, że na Islandii mieszka cztery razy więcej owiec niż ludzi, nie mogłam się ich doczekać. Potem zaczęły się pojawiać aż w nadmiarze, ale o tym później. Spotkaniem z owcami kończymy dzień i udajemy się do hotelu- nie bez problemów, okazuje się że w kraju, gdzie jest jedna droga, też można się zgubić.
| DZIEŃ DRUGI, NIEDZIELA, SKYR MORELOWO-TRUSKAWKOWY|

Zaczynamy od porządnego śniadania z obowiązkowym skyrem (i z sagą Wikingów w tle!) oraz próby przekonania hotelowych królików, żeby dały się pogłaskać, niestety bezskutecznej (chociaż królik na ostatnim zdjęciu wcale nie próbuje mnie pożreć, on po prostu się przeciąga).

Dzień postanawiamy poświęcić na zobaczenie tzw. Golden Circle, trzech najbardziej znanych turystycznych atrakcji Islandii. Najpierw jedziemy do Thingvellir, parku narodowego o historycznym znaczniu- kiedyś zbierał się tu islandzki parlament Althing, tutaj także ogłoszono niepodległość Republiki Islandii w 1944 roku (wcześniej Islandia była zależna od Danii, a jeszcze wcześniej od Norwegii). Przechodzimy długim wąwozem, oglądamy wodospad i krystalicznie czystą rzekę, jednak ulewny deszcze wygania nas z powrotem do samochodu, ruszamy więc w stronę Geysir, kolejnej atrakcji w naszym planie dnia.

Geysir to, jak sama nazwa wskazuje, obszar wyjątkowo obfitujący w gejzery- słowo “gejzer” powstało właśnie od nazwy islandzkiej miejscowości (skoro już jesteśmy przy słowach, to napisałam “miejscowość” z braku lepszego określenia, nie ma tam chyba ani jednego domu). Gejzery są faktycznie dość spektakularne (więcej zdjęć w moim
poprzednim poście z Islandii), ale chyba jeszcze większe wrażenie robią na mnie japońscy turyści, wyczekujący godzinami na kolejne wybuchy gejzerów z ubranymi z aparatami w rękach. Najbardziej wytrwałe jednostki czatowały nawet przy największym, pięćdziesięciometrowym gejzerze, który nie wykazywał aktywności od 2005 roku.

Jedziemy dalej, ale po drodze mijamy jeszcze koszmarnie turystyczny sklep z wyrobami z wełny. Inna rzecz, że islandzkie wełniane swetry drogie są wszędzie- zawsze marzył mi się ciepły sweter we wzory, ale niekoniecznie chciałabym płacić za niego kilkaset złotych.

Po południu zaliczamy ostatnią atrakcję Złotego Kręgu, wodospad Gulfoss. Wszystkie trzy miejsca były piękne, ale przeszkadzał mi ich turystyczny charakter i plątający się wszędzie ludzie z aparatami (nie żebym ja się nie plątała z aparatem)- poprzedniego dnia zdążyłam się już odzwyczaić od widoku człowieka.


Przed powrotem do hotelu mijamy jeszcze konie z grzywką, które udają wielbłądy. Postanawiamy też pojechać okrężną drogą, aby zobaczyć wulkan Hekla i okazuje się to być najlepszą decyzją, jaką podjęliśmy na Islandii. Zatrzymujemy się w przypadkowym miejscu i po kilkunastominutowym spacerze uroczym wąwozem zza pagórka wyłania się najpiękniejszy widok jaki miałam okazję na Islandii zobaczyć- plątanina strumyków, miniaturowe wysepki, wodospady, a to wszystko na tle jesiennych wrzosów. Żeby było śmieszniej, samego wulkanu nie zobaczyliśmy, bo była mgła.

Ostatnim, spontanicznym (jak większość), punktem programu są charakterystyczne dla regionu podświetlone szklarnie. Poza ogórkami i pomidorami na Islandii nie rosną prawie żadne warzywa, ani owoce, są więc importowane, a co za tym idzie- bardzo drogie. Snickersa kupimy taniej niż jabłko.
|DZIEŃ TRZECI, PONIEDZIAŁEK, SKYR CZEKOLADOWO-BANANOWY|

Ruszamy na wschód, jednak po drodze zatrzymujemy się na plaży, skąd roztacza się widok na wyspę o bardzo długiej nazwie, którą ochrzciliśmy roboczo Tortugą.

Kiedy okazje się że można na nią polecieć, ruszamy w poszukiwaniu lotniska- nasz plan był na tyle elastyczny, że właściwie nie był planem, jak najbardziej mogliśmy sobie więc pozwolić na nadprogramową wycieczkę na wyspę. Jednak miniaturowe lotnisko wygląda na opuszczone, a po awionetkach nie ma śladu- podejrzewam, że jest czynne tylko w lecie. Na kolejnych zdjęciach islandzka poczta i skansen- czasem miałam wrażenie, że na Islandii wszystko jest w wersji mikro.

Nie zniechęcamy się i wracamy na wybrzeże, gdzie po kilku minutach jazdy trafiamy na prom. Jako że wyspa jest malutka (chociaż ze swoimi 5000 mieszkańców stanowi jedno z większych skupisk ludzi na Islandii), samochód zostawiamy na brzegu i postanawiamy zwiedzić ją pieszo. Wita nas najpierw piękny widok skał u wejścia do portu, a chwilę później koszmarny zapach z portowej przetwórni ryb.

Schodzimy z pokładu i odkrywanie Tortugi zaczynamy od pola lawy, zastygłej po wybuchu wulkanu w 1973, który zniszczył część miasta. Pewnie zmiótłby całą wyspę, gdyby nie heroiczny wysiłek mieszkańców, którzy chłodzili płynną lawę wodą pompowaną z morza. Wybuchy wulkanów to tutaj całkiem powszednia sprawa- w 1963 r., za sprawą podwodnego wybuchu powstała wyspa Surtsey (na jej nazwę rozpisano konkurs wśród mieszkańców).Większość pola lawy jest ponownie zabudowana i płynnie łączy się z resztą miasta. Przechodzimy do “centrum” i jemy prosty obiad, składający się głównie z owoców morza, w restauracji z dość przerażającym menu, zawieszonym na dziobie wypchanego ptaka.

Ponieważ prom powrotny mamy dopiero wieczorem, a obeszliśmy już całą wyspę, postanawiamy wybrać się Muzeum Historii Naturalnej. Mieszkające tam ponure ryby są całkiem śmieszne, ale prawdziwym hitem jest mały, pingwinopodobny stwór, znaleziony na ulicy i odratowany przez dzieci z pobliskiej podstawówki (tak właściwie to na tej wyspie wszystko jest pobliskie). Do jednego z chłopców wyjątkowo się przywiązał i gdy ten tylko pojawi się w muzeum, ptak nie odstępuję go na krok. Miniaturowy pingwin człapiący za grubiutkim chłopcem w kasku rowerowym to jedna ze śmieszniejszych rzeczy, jakie w życiu widziałam. Po wizycie w muzeum wsiadamy na prom i opuszczamy Vesmannaeyar (bo tak naprawdę nazywają się te wyspy) i udajemy się do Viku, który jest naszą bazą wypadową na następny dzień.

Ilość zdjęć i tekstu w tym poście przekroczyły już wszelkie rozsądne normy, postanowiłam więc podzielić relację na dwie części. Ciąg dalszy nastąpi, wkrótce!
Nudzi Ci się w podróży? Mam idealne rozwiązanie!
